2.4.07

Azjatyccy inwestorzy kontra polscy związkowcy

Globalizacja trafiła pod nasze strzechy. Tania siła robocza z polskiej prowincji zderza się z koreańską, japońską i chińską kulturą pracy.

Jak podaje poniedziałkowa "Gazeta Wyborcza Wrocław", Toyota w Jelczu-Laskowicach zwolniła dyscyplinarnie ponad 20 osób, bo nie chciały zostać w pracy po godzinach. Większość ze zwolnionych należy do "Solidarności". Związek protestuje.

W zeszłym tygodniu koreańscy inwestorzy działający w podwrocławskich Kobierzycach zapowiedzieli, że jeśli nie znajdą polskich pracowników, sprowadzą siłę roboczą z Chin. Zaprotestował wojewoda dolnośląski. A dlaczego Polacy nie chcą pracować dla Koreańczyków? Bo ponoć pensje są za małe.

Gdy w zeszłym roku "Solidarność" zakładała swoją komórkę w Toyocie w Wałbrzychu, zrobiła to w konspiracji. Tak o tym pisała "Gazeta Wyborcza Wrocław":
- Nie chcemy, żeby dyrekcja wiedziała, kto jest w związku, bo boimy się zwolnień. Gdy będzie nas już dużo, wystąpimy z takimi samymi postulatami, jak nasi koledzy w Jelczu [podwyżka o 350 zł dla każdego - 5W]. Będziemy się też domagać, by lepiej traktowano pracowników produkcyjnych. Firma ma wielkie zyski, a my tylko pochwały od prezesa z Japonii odczytywane na apelach - mówi przewodniczący "S" w wałbrzyskiej Toyocie. Ze względów konspiracyjnych nie chce ujawnić nazwiska.
Dolny Śląsk i Wrocław od paru lat szczycą się licznymi inwestycjami azjatyckich koncernów. Politycy, samorządowcy i media uwielbiają powtarzać tę mantrę: "koncern X zainwestuje u nas tyle i tyle milionów dolarów, dzięki czemu powstanie kilkaset nowych miejsc pracy". W telewizji oglądamy jak wójt/burmistrz/prezydent, marszałek, wojewoda - a nawet premier - ściskają się ze skośnookim prezesem koncernu, wspólnie wmurowują kamień węgielny pod nową fabrykę, czasem biorą udział w jakimś egzotycznym japońskim obrzędzie.

Wszyscy są zadowoleni. Politycy i samorządowcy - bo mogą ogłosić sukces w walce z bezrobociem. Prezes koncernu - bo rozwija swój interes.

I tylko półgębkiem podawana jest informacja o wysokości ulg, którymi nasze władze przyciągnęły azjatyckiego inwestora. Oraz o publicznych inwestycjach, które go dodatkowo skusiły (doprowadzenie drogi, prądu itp.).

Jak widać po tych trzech przykładach, jakie przytoczyłem na początku, być może będziemy musieli zweryfikować swój entuzjazm wobec azjatyckich inwestorów (oni zaś zapewne zweryfikują swój entuzjazm wobec nas). Sytuacja w Polsce zmienia się. Przestajemy być rezerwuarem taniej siły roboczej. Polacy wiedzą, że w każdej chwili można wyjechać do Irlandii albo Wielkiej Brytanii - i tam znaleźć sobie jakieś dobrze płatne zajęcie. Jednocześnie szykuje się boom inwestycyjny związany z napływem miliardów euro na rozwój regionalny z budżetu Unii Europejskiej. Nie ma siły - bezrobocie musi spaść, płace muszą wzrosnąć.

W rezultacie, pracownicy najemni w korporacjach poczują się pewniej. Będą walczyć o swoje. Co na to zagraniczni inwestorzy? Zapewne łaskawszym okiem spojrzą na te kraje, w których jest tańsza siła robocza niż w Polsce (a które zarazem zaoferują porównywalny z polskim pakiet ulg i inwestycji publicznych).

Pytanie: co się bardziej opłaci na dłuższą metę? Na to pytanie ciekawie odpowiada choćby Rafał Dutkiewicz, prezydent Wrocławia. Jego zdaniem, szansą na przyszłość jest "gospodarka oparta na wiedzy". A więc wykształcenie sobie drogiej, ale świetnie wykwalifikowanej siły roboczej, która byłaby atrakcyjna dla kapitału inwestującego w badania i rozwój. Pomysł świetny i ambitny. Ma jednak pewną słabość. Bo jeśli uda się już wykształcić takich specjalistów, wcale nie jest powiedziane, że zostaną oni w Polsce.

Nie wiem, co będzie dalej. Mam jednak wrażenie, że batalia polskich związkowców z azjatyckimi inwestorami na dolnośląskiej prowincji ma nie mniejsze znaczenie dla przyszłości kraju niż - powiedzmy - batalia PiS z PO w parlamencie.

Nawiasem mówiąc, interesująca dyskusja ne ten temat trwa na portalu Gazeta.pl.

Co o tym sądzicie?