1.6.07

Miesięcznik "Odra" atakuje IPN. Robi dziwne aluzje do "znanych polityków" nie podając ich nazwisk

Instytut Pamięci Narodowej to "instytucja koślawa i niebezpieczna", a jej pracownicy to "nie mniej mentalnie wykoślawieni i niebezpieczni ludzie". Wprowadzona przez PiS ustawa lustracyjna (ta sama, którą obalił niedawno Trybunał Konstytucyjny) jest "sprzeczna z zasadami sprawiedliwości, z prawami człowieka, z prawdą historyczną i ze zdrowym rozsądkiem". Zresztą co się dziwić, skoro jest ona "płodem sadystycznej żądzy zemsty ze strony gromady nieudaczników politycznych". Ktoś, kto nie podpisze "świstka", jakim jest oświadczenie lustracyjne staje się "nie polityczną ofiarą tego reżimu, lecz ofiarą tak samo małych, podłych ludzików, którzy swoje małe interesiki pokrywają wielkimi słowami prawdy i czystości odnowionej ojczyzny".

Te soczyste cytaty pochodzą z tekstu "Dwa świstki papieru", którego autorem jest znany wrocławski filozof i etyk, zdeklarowany lewicowiec, prof. Adam Chmielewski. Artykuł ukazał się w najnowszym, majowym numerze wydawanego wspólnie przez rząd i dolnośląski samorząd wojewódzki miesięcznika "Odra". Na jej stronie internetowej można znaleźć fragment owego tekstu. Całość na prywatnej stronie prof. Chmielewskiego.

Dodam, że prof. Adam Chmielewski jest członkiem rady redakcyjnej "Odry". Jego artykuł jest jedyną dłuższą wypowiedzią na temat lustracji w majowym numerze tego miesięcznika. Warto jednak zauważyć, że to właśnie ten temat trafił tym razem na okładkę. Biorąc te wszystkie czynniki pod uwagę, trudno nie odczytać tekstu prof. Chmielewskiego jako oficjalnego stanowiska "Odry" w kwestii lustracji i archiwów IPN.

Ale po kolei.

Miesięcznik "Odra" ukazuje się od 1961 r. Uchodzi za najbardziej prestiżowe pismo wydawane we Wrocławiu. To medium publiczne. Acz dość osobliwie zorganizowane, bo "Odrę" wspólnie wydają wrocławski Ośrodek Kultury i Sztuki (podlega samorządowi wojewódzkiemu) oraz Biblioteka Narodowa (podlega ministerstwu kultury, a więc rządowi).

Od początku lat 90. "Odrą" kieruje krytyk literacki Mieczysław Orski.

Bodaj w zeszłym roku miesięcznik znalazł się w kręgu zainteresowania osób prowadzących badania w archiwach IPN. Dał temu wyraz Grzegorz Braun, najsłynniejszy obecnie wrocławski "oddolny lustrator". W kwietniu ogłosił, że Mieczysław Orski był w latach 60. agentem SB. Tak o tym pisała "Gazeta Wyborcza Wrocław":
[Grzegorz Braun] podczas sesji naukowej IPN "Artyści i SB" [we Wrocławiu] współpracę zarzucił zmarłemu 25 lat temu pisarzowi Henrykowi Worcellowi oraz wrocławskim dziennikarzom - Mieczysławowi Orskiemu i Elżbiecie Sitek.

Braun o Orskim mówił, że epizodycznie współpracował z aparatem bezpieczeństwa w latach 60. (...)

Orski, dziś redaktor naczelny miesięcznika "Odra": - To, co robi Grzegorz Braun, to łajdactwo. Przyznaję, że na początku lat 60, kiedy wróciłem z Anglii od wuja, kilkakrotnie byłem przesłuchiwany przez SB. Musiałem napisać raport ze swojego pobytu w Anglii. Ubecy mi grozili, straszyli, że KGB skrzywdzi moją rodzinę w Anglii. Miałem wówczas 18 lat, byłem przerażony. Zobowiązałem się, że zgłoszę się na milicję, kiedy zobaczę jakiegoś szpiega na ulicy. Potem byłem wzywany przez SB, ale odmawiałem spotkań. Podobno w moich aktach jest wpis, że nie nadaję się na agenta. Zaczęły się groźby, śledzenie, byłem podsłuchiwany, wypytywano sąsiadów o mnie. Tak było przez kolejnych prawie 30 lat.
Niedawno w rozmowie ze mną Grzegorz Braun ciekawie rozwinął wątek "Odry":
... kiedy z końcem lata 2006 zapoznałem się ze aktami TW "Jeden" alias "Turgieniew", uznałem za stosowne rozmawiać o tym "na mieście" tylko z dwiema osobami. Pierwszą był sam główny zainteresowany, Wojciech Dzieduszycki – tu na prośbę rodziny odstąpiłem od realizacji wywiadu filmowego. Drugą – Mieczysław Orski, redaktor naczelny "Odry", pisma, które było jednym z obiektów działalności TW "Turgieniewa" i które byłoby zatem, jak to w mojej naiwności przedkładałem panu Orskiemu, najbardziej stosownym miejscem pierwszej publikacji na ten temat. Nie wiedziałem wówczas, że Orski sam ma w życiorysie epizod tajnej współpracy z SB (pod kryptonimem "101") i stąd jego żywiołowa niechęć do konfrontacji z przeszłością. (...)

Gdy wkrótce potem Wojciech Dzieduszycki wystosował do władz miasta list z informacją o fakcie współpracy z UB/SB, redakcja miesięcznika "Odra" uznała za stosowne opublikować jedynie tekst, w którym to ja okazałem się czarnym charakterem – dręczycielem steranych wiekiem godnych obywateli. Obok można było przeczytać, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". Otóż niniejszym ogłaszam, że nie ma żadnej "fali lustracji". Jest stojąca woda, która porosła rzęsą i ma nieświeży zapach. Taka właśnie jest sytuacja we Wrocławiu – że nie użyję bardziej drastycznych porównań z innymi elementami instalacji kanalizacyjnych.
W takim to właśnie kontekście ukazał się w "Odrze" tekst prof. Adama Chmielewskiego o lustracji.

Oprócz ataków na IPN i na IV RP znajdziemy w nim dość osobliwe aluzje do jakichś nie wymienionych z nazwiska "znanych polityków" (a może chodzi o jednego polityka?). Oto pierwszy taki fragment:
Po ukończeniu studiów w 1984 roku bez trudu znalazłem pracę na jednej z wrocławskich uczelni. Po kilku miesiącach jednak zostałem z niej wyrzucony. Powodem był fakt, że konsekwentnie odmawiałem podpisania świstka papieru, który oznaczałby przystąpienie do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Choć były jeszcze dwa inne powody: oczekiwano ode mnie, że przyszły doktorat napiszę pod kierunkiem osoby, która zmuszała mnie do wstąpienia do partii i ponadto wydawała mi się kompletnie niekompetentna. Kiedy zaś dowiedziała się, że publikuję już w miesięczniku „Odra”, zażądała, bym wszelkie publikacje dawał jej uprzednio do aprobaty, swoistego placet. Nie chciałem tego zrobić i wymigiwałem się, jak długo mogłem. Żaden z warunków, które podyktowano mi jako sine qua non dalszej pracy na tej uczelni, nie był dla mnie do zaakceptowania. Po karczemnej awanturze z hukiem wyleciałem z roboty. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, dlaczego nie wyleciał wraz ze mną jeden z moich kolegów z tej samej katedry, choć jego zaangażowanie przeciwko ówczesnemu ustrojowi było dość znane. Kolega ten, obecnie bardzo znany polityk, z pracy nie wyleciał, choć do partii chyba nie wstąpił, a być może nawet nikt go do tego nie zmuszał tak brutalnie jak mnie. Możliwe, że, paradoksalnie, jego zaangażowanie było dlań swoistą ochroną. Gdyby bowiem wyrzucono z pracy także jego, być może w jego obronie stanęłaby sama Wolna Europa, czyniąc zeń ofiarę represyjnego reżimu, a zarazem niepodważalny dowód represyjności reżimu?

W takim jednak wypadku dlaczego, jako zadeklarowany wróg reżimu, został w ogóle przyjęty do pracy na uczelni? Może zadziałały koneksje lokalne lub rodzinne? A może kierownictwo katedry, dawszy schronienie mojemu bardziej znanemu koledze, uznało, że wykorzysta mnie, nikomu nieznanego aspiranta do kariery naukowej, w obronie którego nikt nie stanie, aby przywrócić poziom upartyjnienia, zachwiany wskutek przyjęcia do pracy kogoś, o kim z góry było wiadomo, że do niej nie wstąpi? Ale w takim razie dlaczego to właśnie ja musiałem zapłacić upokorzeniem i sponiewieraniem za bezpieczeństwo akademickiego zatrudnienia mojego kolegi, który zresztą uczonym nie został?
Drugi fragment:
... w okresie stanu wojennego moi koledzy ze studiów, w tym pewien bardzo znany obecnie polityk, z kilkudziesięciogodzinnym opóźnieniem powiadomili mnie, że jeden z nich, pod presją szantażu, zdradził służbie bezpieczeństwa, że to ja rozpowszechniam maszynopisy z tłumaczonymi przez siebie tekstami z prasy zachodniej. Mój kolega doniósł na mnie, lecz nie powiadomił mnie o tym. Powiadomił za to innych moich kolegów, którzy jednak nie dali mi żadnego znaku o niebezpieczeństwie, choć mieli po temu okazję i choć doskonale wiedzieli, że mój pokój w akademiku był wtedy pełen bibuły, którą w panice musiałem ukrywać, by ocalić zarówno bibułę, jak i siebie samego.
I ostatni taki cytat:
... wziąłem udział w pierwszych wrocławskich zamieszkach na placu Pereca w proteście przeciwko stanowi wojennemu, o pół włosa unikając wystrzelonego przez ZOMO pocisku z gazem łzawiącym, podczas gdy wszyscy moi niepodległościowi koledzy siedzieli bezpiecznie w nieodległym akademiku, czekając na rezultat tych starć. Zgodnie z polską inteligencką tradycją debatowali, czy przyłączyć się do demonstracji robotników, czy może nie. Zapłakany od gazu wróciłem późną nocą na koniec tej nierozstrzygniętej naturalnie debaty, w której rej wodziła osoba także będąca obecnie bardzo ważnym politykiem, choć powody jego ważności są mi równie mało znane, jak w przypadku innych, mniej lub bardziej znanych polityków, moich dawnych kolegów. (...) [Innym razem] nachalnie namawiano mnie, bym się zapisał do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, stosując moralny szantaż, że jeżeli tego nie zrobię, to znaczyć to będzie, że jestem agentem SB. Takie bolszewickie dictum bardzo ułatwiło mi podjęcie decyzji: nigdy nie zostałem członkiem Zrzeszenia, choć dla niego pracowałem.
Czuć rozgoryczenie prof. Chmielewskiego opozycją antykomunistyczną z lat 80. Może właśnie dlatego wiele lat później związał się on z SLD. Jako kandydat tej partii wystartował nawet w wyborach na prezydenta Wrocławia w 2002 r. Lecz nieoczekiwanie wycofał się w połowie kampanii (jego miejsce zajęła Lidia Geringer d'Oedenberg, która ostatecznie przegrała z popieranym przez PO i PiS Rafałem Dutkiewiczem).

Znam i szanuję prof. Chmielewskiego. Ale jego wściekłego ataku na IPN i na lustrację w ogóle nie rozumiem. Jeszcze mniej zrozumiałe są dla mnie jego zagadkowe aluzje do owych "znanych obecnie polityków". Czemu służą? Co prof. Chmielewski chce dać do zrozumienia? I komu?

Co o tym sądzicie?

5 Comments:

At 01 czerwca, 2007 21:31, Anonymous Anonimowy said...

A ja lubię cenię i szanuję zarówno Grzegorza Brauna jak i prof. Chmielewskiego.

To są dwie twarze tej samej pozytywnej strony ludzkiego zaangażowania, choć może niekoniecznie o tym wiedzą...

I prawdopodobnie za plecami ich obu usadowiły liczne kreatury pro-lustratorów i anty-lustratorów - równie ohydne lustrzane odbicia parszywej polskiej gęby pół-ciemniaka i pół-inteligenta, które toczą ze sobą śmiertelny bój wydając na pastwę publicznego linczu jako kozły ofiarne najlepszych synów nadwiślańskiego kraju...

 
At 02 czerwca, 2007 11:00, Blogger Artur said...

Świetny tekst. Ja również bardzo cenię obu panów - zresztą jak tu nie cenić swojego promotora :-) . I tylko zastanawiam się o kim - z takim rozgoryczeniem - pisze prof. Chmielewski...

 
At 06 czerwca, 2007 10:36, Anonymous Anonimowy said...

Chodzi o Bogdana Zdrojewskiego. Prawdę mówiąc kolega B.B. powinien się z opisanej historii wytłumaczyć.

 
At 11 czerwca, 2007 20:03, Anonymous Anonimowy said...

Insynuacje i dwuznaczności w artykule Prof. Chmielewskiego są irytujące. Mają na celu raczej sfrustrowanie czytelnika, niż jego oświecenie. Wysiłek pisarski Prof. Chmielewskiego marnuje się na ukrywanie, zaciemnianie tam czegoś, co on niby wie, ale z jakiś obskurnych powodów nie mówi o tym wprost.

 
At 04 marca, 2008 15:43, Anonymous Anonimowy said...

A miało być pięknie... "Odra" miała przewodzić w rzeczach dobrych, szlachetnych. A tu taki pasztet. No i od kilku miesięcy wyraxny zwrot ku "Gazecie Wyborczej". Nie ma zatem pewnych nazwisk, które budowały "Odrę". Nie ma Mońki, brakuje Gajdzińskiego. Szkoda. Jest za to Pan J., reprezentujący Urbanowe "Tu i Teraz", jest Pan Sz., reprezentujący środowisko i opcję "Gazety". Szkoda.

 

Prześlij komentarz

<< Home