9.2.08

Teczki Zorro (13): Dygat z wrocławskim ręcznikiem. Czyli kogo poddał Kutz

Rocznica śmierci Stanisława Dygata przypomniała jego wrocławski „incydent” (któż go nie miał). Dygat jest dziś już nieco zapomniany (znalazłem gdzieś ostatnio wzruszający wpis internautki: „trafiłam na fajnego pisarza, nazywa się Dygat”).

Kiedy w 1964 r. podpisał „List 34” przeciwko władzy (to był wtedy duży akt odwagi), zapytano go, rozpoznawanego raczej jako bawidamka, czemu to zrobił. Odpowiedział: „Bo wychowałem się na westernach”.

Tadeusz Konwicki (taki pisarz...) opowiadał, jak kiedyś w marcu 1968 r. (czas takiej stłumionej rewolucji) spotkał Dygata wypachnionego, zmierzającego warszawską ulicą z bukiecikiem. Zapytany gdzie idzie, Dygat przyznał, że na randkę.
- A ile lat ma jej ojciec? – spytał Konwicki. Dygat przyznał, że 45.
- Przecież przysięgałeś, że nie będziesz się umawiał z dziewczynami, których ojcowie są młodsi od ciebie – przypomniał Konwicki.
- Ale... Po przemówieniu Gomułki wszystkie przysięgi nieważne – odparł Dygat i odbiegł.

W Warszawie mieszkał u Dygata Kazimierz Kutz (właściwie mieszkał „u nich”, bo żoną pisarza była Kalina Jędrusik). To zresztą też już historyczna sytuacja, że przyjeżdża do stolicy młody reżyser i nie ma gdzie mieszkać, a znany pisarz i popularna aktorka mówią: "to zamieszkaj u nas". Gdy potem Dygat przyjechał na serię spotkań autorskich do Wrocławia, to przed spotkaniem z polonistami poprosił, żeby Kutz wziął na nie ręcznik. I kiedy poloniści - zgodnie z obawami Dygata - rozwinęli swoje „konglomeraty dychotomii”, a potem jeszcze zapytali Dygata, co myśli o filmach Bergmana, pisarz odpowiedział, że myśli dobrze, a następnie dał znak Kutzowi, który zgodnie z umową rzucił ręcznik jak sekundant poddający boksera na ringu.

Leszek Budrewicz

5 Comments:

At 09 lutego, 2008 21:12, Blogger Blog Tosza said...

Kazimierz Kutz był kandydatem na TW. SB rozpracowywała go dosyć intensywnie. Kontakty Kutza z Dygatem i Konwickim spowodowały zainteresowanie reżyserem w latach 70. przez SB (Wydział IV Departamentu III MSW).

W archiwum IPN zachowały się m.in. stenogramy podsłuchów.
3.10.1971 roku (najprawdopodobniej podsłuch pokojowy lub telefoniczny).
Godz. 21.37 „Z obiektu Kazio KUTZ z KONWICKIM”:
Kutz wrócił własnie z Londynu i do wtorku zatrzyma się u Dygata. Mówił, ze przywiózł dla Tadzia pozdrowienia od Lisieckiej. Stwierdził, że to już zupełnie inna osoba „taka jak była, tylko straszliwie przestraszona i jakby przepuszczona przez wyżymaczkę” Widział się też z Leszkiem Kołakowskim. Kutz „odniósł wrażenie, że gdyby mogli to w każdej chwili zwinęliby manatki i przyjechali do Polski”.(Lisiecka była dziennikarka RWE – TS)

Kutz znał Kołakowskiego jeszcze z Warszawy. >>Kutz w dyskusji z rozmówcą ocenił Kołakowskiego jako człowieka, który za wszelką cenę chce odegrać znaczną rolę polityczną, jest to jego pasja życiowa. Chce skupic wokół siebie grono wyznawców propagując „marksizm przemyślany na nowo”.

W czasie spotkania z Kutzem w Bolesław Sulik powiedział, że „Skolimowski też chce być politykiem. Szuka kontaków na Zachodzie ze środowiskami młodzieżowymi. Sulik wyraża się sceptycznie o tych kontaktach, gdyż wie, że Skolimowski współżyje zarówno z dziewczętami, jak chłopcami.
W swoim czasie Sulik rozmawiał z Andrzejewskim, który miał się wyrazic: >>Kochałem Skolimowskiego, ale z nim nie spałem<<.


Infromator SB donosi dalej: "Z Dygatem Kutz pozostaje w stosunkach przyjacielskich. Datuje się to od okresu kiedy zamieszkiwał u niego w Warszawie. Reżyserowanie sztuki w TV Katowice, w której wystąpił ażona Dygata, Kalina Jędrusik, było gestem, który miał jej pomóc wrócic po dość długiej przerwie na ekran. >>Kutz ocenia ją jako „moralne dno”, dziwi się, iż Dygat pozwala jej na przyjmowanie kochanków w domu, ale tłumaczy to faktem, iż Dygat jest półfrancuzem, stąd inna mentalnośc<<".

Źródło „GAD” to podsłuch telefoniczny aparatu KUTZA
Kutz był kandydatem na TW nr rej. 29840 do 12 marca 1975 roku. Został wtedy „wyrejestrowany z czynnego zainteresowania operacyjnego”.
Pod koniec lat 70. SB zainteresowała się K. Kutzem na nowo. Został figurantem Sprawy Operacyjnego Rozpracowania "Reżyser".

Na moim blogu tosz.blogger.com więcej o Kazimierzu Kutzu, i nie tylko.

 
At 09 lutego, 2008 22:48, Anonymous Anonimowy said...

ech.... Sobota jest, weekend, ludzie chcą odpocząć. Uprasza się o lustrowanie od poniedziałku.

Dawid

 
At 11 lutego, 2008 19:41, Blogger Patrycja said...

Ha, bardzo fajny kawałek :)
Może nie będzie tak źle z Dygatem - pisarzem świetnym w rzeczy samej - bo ostatnio trafiłam na TVN Style na powtarzany report. o nim i Kalinie Jędrusik. Więc może, może, jakaś część tych co o Dygacie zapomnieli, albo wcale nie wiedzieli, zdecyduje się sięgnąć po to i owo:)
A co do pamięci o różnych "ważnych wydarzeniach", to miałam rok temu taką przygodę: idę ja ci idę sobie na randce z pewnym młodym fajnym, wykształconym człowiekiem i rozmawiamy o tym i o tamtym:) w pewnym momencie - jako dygresję - rzucam tak sobie: wiesz bo to było tak jak u nas w 1968. Po drugiej stronie cisza. idziemy dalej. Nadal cisza. Wreszcie słyszę: "a co takiego było w 1968? Wiesz, bo ja urodziłem się w 1981" :) :) :)
Cudowne ha ha.

 
At 11 lutego, 2008 21:46, Anonymous Anonimowy said...

o KK jest raczej na tosz.blogspot.com... na blogger.com nie ma :-(

 
At 03 czerwca, 2008 19:58, Anonymous Anonimowy said...

Chimeryczny wielkolud w bujanym fotelu
Budził szczególne zaufanie. Był gotów w każdej sytuacji nieść pomoc innym. Wiedzieli o tym wszyscy w jego okolicy. O Stanisławie Dygacie pisze Piotr Olechno

Był znanym pisarzem, ale także mężem dwóch aktorek. Kiedy miałam dziesięć lat, rozszedł się z moją matką i jakby jeszcze nie miał dość, ożenił się z inną, która jakiś czas potem stała się sławna – pisze w „Rozstaniach” o Stanisławie Dygacie jego córka, Magda.
Dziś mija 30 lat od jego śmierci. Większość kojarzy go jeszcze jako autora powieści „Jezioro Bodeńskie” i męża Kaliny Jędrusik. A był kimś więcej: - Wybitnym prozaikiem, bon vivantem, paniskiem, wielką indywidualnością – wspomina przyjaciela reżyser filmowy Janusz Morgenstern. - Był ośrodkiem, wokół którego zbierała się cała gromada wybitnych osobowości. Każdy chciał się z nim przyjaźnić, każdy był pod jego wrażeniem. Już sama jego biografia była niezwykle barwna.
Urodził się 5 grudnia 1914 roku w Warszawie, w polsko-francuskiej rodzinie z patriotycznymi tradycjami. Prapradziadek pisarza o nazwisku Digat był żołnierzem napoleońskim, który ożenił się z Polką i osiadł w Warszawie. Jego syn walczył w powstaniu listopadowym. Dziadek pisarza, Ludwik - w styczniowym. Po jego upadku wyemigrował do Francji, gdzie razem z żoną opiekowali się Norwidem. Z kolei ojciec pisarza, Antoni skończył z wyróżnieniem architekturę w Paryżu i robiłby karierę w świecie, gdyby nie poznał studentki medycyny Jadwigi Kurowskiej. Para osiadła w Warszawie. Antoni został jednym z architektów stolicy i ojcem: Danuty (późniejszej żony Ludwika Lutosławskiego) i Stanisława.
Dzięki francuskiemu pochodzeniu Dygat przetrwał II wojnę światową i to bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Gdy po kampanii wrześniowej przebywał kilka dni na Alei Szucha, gestapowcy traktowali go bardzo uprzejmie. Później na pół roku trafił do niemieckiego obozu dla cudzoziemców w Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim, gdzie panowały niemal komfortowe warunki. Te wydarzenia zainspirowały go później do napisania „Jeziora Bodeńskiego”. Powieść okazała się wielkim sukcesem literackim. Ksiązka wydana w 1946 roku wzbudziła też wiele kontrowersji. W okresie kiedy czczono bohaterów wojennych, pisarz wyśmiewał romantyczny mit Polaka, bohaterstwo w ogóle.
Po wojnie tułał się po Polsce: Kraków, Łódź, Wrocław. Do Warszawy wrócił w 1950 r. Ze swoją pierwszą żoną, aktorką Władysławą Nawrocką i córką Magdą zamieszkał w jednym pokoju, później dwóch na Mokotowie. Tu spotykali się wszyscy, którzy się w danej chwili liczyli: aktorzy, reżyserzy, plastycy, modelki, sportowcy. – A Dygat przyjmował ich jak król. Bujał się w fotelu i wygłaszał opinie – opowiada reżyser Janusz Morgenstern. „Uwielbiał żywy intensywny kontakt z kimś, kogo lubił, a miał tysiące takich ludzi i całe tabuny przyjaciół pod wieloma szerokościami geograficznymi” - wspomina Kazimierz Kutz w „Portretach godziwych” – „Dygat budził zaufanie szczególne. Był gotów w każdej sytuacji nieść pomoc innym. Wiedziały o tym nawet dzieci i psy w jego okolicy”
Pisarz jednak był też w tych przyjaźniach chimeryczny. Potrafił śmiertelnie się obrazić. Na rok zerwał stosunki z jednym z najbliższych przyjaciół, Tadeuszem Konwickim za to, jak ten sportretował go w „Kalendarzu i Klepsydrze”. Choć portret wydawał się neutralny, dowcipny - i jak utrzymywał Konwicki – napisany z czułością i miłością.
Był kochliwy i uważany za kobieciarza. On sam powtarzał, że z kobietami mu wciąż nie wychodzi. „Miłość do aktorek filmowych należy do najczystszych najpiękniejszych uczuć.(...) Płótno ekranu nie grozi rozczarowaniem, którego tyle doznaje się potem na płótnie pościeli” – pisał w „Podróży”. W 1950 r. poznał Kalinę Jędrusik. Plotki o ich wzajemnych zdradach, romansach i skandalach obiegały całą Warszawę. Ich przyjaciele powtarzają, że bardzo się kochali. Nie mogli bez siebie żyć i wciąż byli sobą zachwyceni. To z nią był do śmierci.
Przez Kalinę jednak nie tylko rozstał się ze swoją pierwszą żoną, ale i 16-letnią córką, Magdą. Pisze już dorosła w „Rozstaniach”:„Ojca nie ma już od lat. Myślę o nim czasami. Nie zawsze są to przyjemne wspomnienia. Nasze stosunki nie układały się najlepiej przez wiele lat, a pod koniec życia nie było już ich wcale”. Trochę dalej przyznaje jednak, że nauczył ją okazywania uczuć tym, których się kocha i tęskni za nim w momentach, kiedy nie ma na świecie nikogo, kto by ją zrozumiał.
Miał problemy finansowe, prawie całe życie uskarżał się na brak pieniędzy, spowodowany wystawnym życiem i drogimi podróżami. – Słabo rozróżniał nominalną wartość banknotów NBP i z nawyku wydawał więcej niż zarabiał – pisze Kutz
W wywiadach twierdził, że jest nieprzystosowany, że był życiowym nieudacznikiem. Podobne są postaci w jego kolejnych powieściach: „Jeziorze Bodeńskim”, „Pożegnaniach”, „Podróży czy „Disneylandzie”. Odczuwają swoją zbędność i ograniczoność, są zagubieni, ale podchodzą z dystansem do własnej klęski. „Człowiek jest zdegradowany w wielu swoich ambicjach, ale wiele mu pozostało, może marzyć o tym i owym, podtrzymywać złudzenia, coś udawać przed sobą" – pisał Dygat.
Był outsiderem. Nie interesowały go literackie mody, pisarstwo zaangażowane czy politycznie słuszne. Starał się zachować swobodę i własny styl. Powtarzał jednak, że pisarzem został, bo nie umiał robić nic innego. Przyjaciele przyznają, że talent pisarski, wbrew temu, co mówił, miał wielki. Jego powieściami zachwycali się koledzy po fachu, jak Sławomir Mrożek czy Marek Hłasko. Adolf Rudnicki napisał np. o „Podróży” : „Jest cudowna, błyszczy, ma coś, co znajduje się tylko w książkach ukochanych przez Pana Boga, ma wrażliwość – jedyną, ciepłą, wyjątkową. Tą wrażliwością książka żyć będzie długo i długo kochać ją będą ludzie, którzy wiedzą, że właśnie wrażliwość, właśnie dusza jest czymś nie do podrobienia”. Filozof Michał Januszkiewicz wskazuje w jego twórczości tradycje egzystencjalizmu, choć, jak mówi, Dygat dotykając problemów egzystencji, okazał się mądrzejszy i ciekawszy od wielu młodych pisarzy z pokolenia ’56, zauroczonych modą na egzystencjalizm - rozumiany w większości opacznie.
Pod koniec życia pisarz chorował, bardzo przejął się odrzuceniem przez cenzurę filmu „Palace Hotel” Ewy Kruk, opartego na jego powieści „Dworzec w Monachium”, i oskarżeniami o antypolskość. Na tak zwanej kolaudacji filmu wypomniano mu francuskie pochodzenie.
- W tej komedii okupacyjnej nie ma słowa prawdy o naszym losie. A widziałem niedawno film amerykański z okresu okupacji i mogę zapewnić, że zrobiony był zwiększą sympatią do nas – grzmiał jeden z cenzorów Bohdan Poręba
- Chciałbym uprzejmie prosić pana Porębę, ażeby nie uczył mnie polskości.…Chciałbym też przypomnieć, że jedną z cech patriotyzmu jest wyszukiwanie rzeczy budzących wątpliwość we własnym kraju, we własnym narodzie – odpowiedział cenzorom Dygat.
To mądry film, który nie mógł niczemu i nikomu zaszkodzić. Na półkę odłożyli go głupi ludzie – pisali i mówili krytycy i przyjaciele. Dygat zmarł na zawał serca 29 stycznia 1978 roku, miesiąc po kolaudacji. Pechowa kolaudacja – jak twierdzą przyjaciele – na pewno przyczyniła się do jego śmierci. Przejął się nią niesłychanie. Nie samą krytyką nawet, tylko tym, że nikt go wtedy nie bronił, żaden z obecnych tam jego przyjaciół, m.in. Tadeusz Konwicki. – Tadzio uznał po prostu, że lepiej ich wszystkich lekceważyć, nie odzywać się. Zdziwił się, że Dygat podniósł się, przejął się i zaczął z tą czeredą politykierów dyskutować – mówi jeden ze znajomych.

Z Gustawem Holoubkiem, aktorem i przyjacielem Stanisława Dygata, rozmawia Piotr Olechno


Gdy słyszy pan Dygat…

Widzę wielkoluda, miał ok. 190 cm wzrostu, który pojawia się na horyzoncie i wlecze za sobą małą dziewczynkę. Byłem wtedy na planie filmu „Pożegnania” na postawie jego powieści. Gdy para się zbliżyła, dowiedziałem się, że to Stanisław Dygat i Kalina Jędrusik. Wymieniłem z nim parę zdań i od razu miałem wrażenie, że znamy się całe życie. Omijał wszelkie ceremoniały, był bezpośredni i naturalny. Od tego momentu jego dom, był drugim moim domem

Lubił gadać?

Szczególnie przez telefon. Żył przy telefonie. Umarł ze słuchawką w ręku. Najprawdopodobniej dzwonił wtedy do Konwickiego.

Bywał nieznośny…

Bo był dużym chłopcem, miał w sobie dziecko ciekawe świata, zbuntowane, a nawet demoniczne. Demonizmem swoim zarażał otoczenie. Uważał, że każdy incydent skończy się katastrofą.

Czasami trudno było się z nim przyjaźnić…

Im był starszy, tym bardziej popadał w sprzeczności. Oskarżał różnych ludzi, potem ich przepraszał. Miał swoich bohaterów, później ich detronizował. Ale był pełen wdzięku. Wybaczało mu się niemal wszystko. Ludzie lgnęli do niego, a po pierwszej wizycie w jego domu, wychodzili kompletnie zdemoralizowani, np. sportowcy przestawali odnosić sukcesy(śmiech). Wszyscy chcieli się z nim przyjaźnić. Do domu wpuszczał nawet tych, co go inwigilowali. Wiedział o tym, ale w jakiś naiwny sposób wciąż wierzył, że ostatecznie go nie skrzywdzą, że są uczciwi i przywiązani do niego.

Przyjaciele kochali go bardziej jako towarzysza do rozmów czy pisarza?

Był wybitnie utalentowanym pisarzem. Ale cechą jego twórczości było lenistwo. Pozostawił po sobie znacznie mniej, niż powinien. Zapisał się w historii literatury jako autor m.in. „Jeziora Bodeńskiego”, „Pożegnań”, „Podróży” i cyklu felietonów. We wszystkich swoich utworach omijał temat polityki. Dlatego jest w nich atmosfera wolności i swobody w stosunku do czasów, w których żyliśmy.

Podobno niezbyt lubił chodzić do teatru…

Wolał film, był opętany manią kinomana. Pamiętam, jak mówił: „Gucio, czy ty musisz grać w teatrze, czy to sensowne?” Ale w końcu przyszedł na „Króla Leara”, gdzie grałem. Po przedstawieniu ukląkł przede mną, pocałował mnie w rękę i powiedział: „Teraz dowiedziałem się, po co to robisz”.

Mówił pan, że wolał kino, ale chyba głównie amerykańskie?


Z Magdą Dygat-Dudzińską, córką pisarza, rozmawia Piotr Olechno

To prawda, że napisane przez Panią kilka lat temu wspomnienia to – jak mówili złośliwi - pretensje małej pokrzywdzonej dziewczynki do swego ojca?

Oczywiście. Ale z drugiej strony nie każdy rozumie moją książkę. Nie chciałam ani jej napisać, ani zemścić się na ojcu. Do wspomnień zostałam namówiona przy okazji kolejnej rocznicy jego urodzin. Usiadłam, pisałam i nagle okazało się, że to książka o mnie, że pisze ją dziecko, mała dziewczynka, która się we mnie obudziła.
Zdałam sobie sprawę, że żal do ojca we mnie siedział, ciążył, był ukryty w podświadomości. Książka pozwoliła mi się uwolnić od tego ciężaru, była swego rodzaju psychoterapią.

Tylko psychoterapią?

Dzięki tej książce świat dowiedział się też, że Dygat miał córkę. Wszyscy jego znajomi wspominali Kalinę i mego ojca, ale w tych wspomnieniach nie było ani mnie, ani mojej matki. Niektórzy nie wiedzieli, że istniejemy. Przywróciłam nam życie

W książce nie oszczędza też Pani swojej matki

Ale, co mnie zaskoczyło, książka jej się spodobała. Spojrzała na nią od strony zawodowej , obiektywnie, i uznała ją za dobrą.

Jak dziś wspomina Pani ojca?

Zawsze traktował mnie poważnie, rozmawiał ze mną jak z dorosłym, partnerem. Nawet kiedy byłam dzieckiem. I to z tą świadomością, że nie wszystko zrozumiem. Jak zrobiłam coś złego mówił, że jest mu bardzo przykro i chce mu się płakać. I wtedy czułam się strasznie. Żadna inna kara nie byłaby lepsza. Pamiętam też, że wciąż kiwał nogą.
Był bardzo dowcipny, miał przewrotne poczucie humoru. Był subtelny, unikał ludzi ordynarnych. Do tego był człowiekiem niesłychanie skromnym, ale z poczuciem własnej wartości. Nie lubił pochlebstw. Miał świadomość kruchości sławy. Wolał być niedoceniony niż przeceniony. Czasami sam zapeszał różne sytuacje. Kiedyś wręczano nagrody pisarzom. Stał ostatni w szeregu. Widoczny, bo najwyższy. Nagle powiedział do kogoś, kto stał obok: „Zobaczysz, że mnie pominą”. I pominęli (śmiech). Poza tym był mądrze odważny, nie znosił zakłamania i hipokryzji. Był niecierpliwy, energiczny i nie pozwalał, by inni go nudzili. Wychodził po pięciu minutach z przyjęcia, jeżeli było nudno. Ale nigdy celowo nie robił ludziom przykrości.

Od czasu jego śmierci wspominają, go niemal wszyscy: artyści, sportowcy, jego gosposia…

Nawet ci, co go w ogóle nie znali. Dom moich rodziców, tak jak ojca i Kaliny, to nie było miejsce stereotypowe, masę ludzi się przez te domy przewijało. Jedni częściej, inni może tylko raz, ale wspominają wszyscy.

Na niektórych przyjaciół poważnie się obrażał.

Bo był bardzo emocjonalny, dużo dawał z siebie, angażował się w sprawy swoich przyjaciół. Ale jak zauważał, że oni nie angażują się w niego, to się wycofywał. Mówili, że jest przewrażliwiony, ale on był wymagający.

A jakim był Pani zdaniem pisarzem?

Niezwykle oryginalnym, mądrym, autoironicznym. W jego powieściach, jak w jego życiu, nie było fałszu. Moją ulubioną książką są „Pożegnania”

Piotr Olechno, dziennik Polska The Times, 29 stycznia 2008

 

Prześlij komentarz

<< Home