5.11.08

Triumf Obamy: rodzi się nowy świat?

(Poniższy tekst zamieściłem pierwotnie na portalu Radia Wrocław).

Pierwszy czarny prezydent USA, Demokrata, który wręcz zdemolował kandydata Republikanów, jeden z najmłodszych tamtejszych prezydentów - to wszystko prawda. Ale takie chwytliwe określenia nie oddają potęgi zmiany, jaka dokonała się 4 listopada 2008 r.

Owszem, Barack Obama już niebawem zajmie się "starą, dobrą" geopolityką. Kryzysem finansowym. I tymi wszystkimi problemami, z którymi na co dzień muszą borykać się przywódcy wielkich państw. W tym sensie nic wielkiego się nie stało. Ot, Stany Zjednoczone mają kolejnego przywódcę.

Jednak w wymiarze symbolicznym stało się o wiele więcej. Oto wygrał polityk, który w jakimś sensie przywraca obywatelskość demokracji. Dialog, komunikacja, oddolne działanie, nie zaś narzucanie "naszych wartości" siłą i traktowanie rzeczywistości z pozycji wszechwiedzącego menedżera - to jest właśnie ta zmiana, którą symbolizuje triumf Obamy. Nawet jeśli on sam okaże się kolejnym, całkiem zwyczajnym prezydentem.

To nie jest zmiana prawicy na lewicę. To zmiana paradygmatu, która będzie inspirująca zarówno dla prawicy, jak i lewicy.

Tę zmianę najpełniej ucieleśnia internet. Już w poniedziałek ogłoszony (przez Ariannę Huffington) zwycięzcą amerykańskich wyborów. Dziś wskazywany jako jeden z głównych sprawców sukcesu Obamy. Ale to nie jest po prostu internet jako taki. To internet społecznościowy. Ten napełniany treścią nie przez zawodowych redaktorów i speców od reklamy, a przez samych internautów. Zwykłych ludzi, którzy korzystając z blogów, YouTube, MySpace, Flickra i setek, tysięcy innych narzędzi i serwisów mówią światu (a więc tak naprawdę sobie nawzajem) to, co mówi Obama: "Yes, We Can". "Możemy".

Politycy z całego świata zaczną teraz na gwałt uczyć się, jak prowadzić duże kampanie internetowe. Ale rzecz nie w tym, by wzbogacić się o kolejne narzędzie wpływania na ludzi. Rzecz w tym, by zrozumieć, że tym narzędziem są sami ludzie, którym być może warto teraz powierzyć nieco więcej odpowiedzialności za otaczający ich świat.

Kampanie internetowe to tylko wstęp do bardziej społecznościowego zarządzania sferą publiczną. I to jest właśnie ta zmiana, która może się dokonać. Nawet jeśli - powtórzę - sam Obama okaże się zupełnie zwyczajnym politykiem.

17 Comments:

At 05 listopada, 2008 13:31, Anonymous Anonimowy said...

obamiam sie, ze moze zbyt entuzjastycznie podchodzisz do kwestii czendżu.
mi to troche przypomina lukier i puder kampanii Tuska sprzed roku
cud, by zylo sie lepiej...
tez internet
u nas do mobilizacji antykaczystowskiego frontu, tam chyba tez bardziej przeciwko Krzakowi sie mobilizowali
a Obama chyba skrzetnie wykorzystal ow zapal internetowy
i czendz nie bedzie taki cudowny jak go maluja
i "we can" bardziej sie okaze can't(em)
marzenia o nowym lepszym swiecie sa piekne (i naiwne)

 
At 05 listopada, 2008 13:39, Blogger Łukasz said...

Analogicznie,

Ależ ja piszę o czymś innym :) Z perspektywy mojego tekstu nie ma znaczenia, jakim prezydentem będzie Obama. Na dobrą sprawę nie ma też znaczenia, czy rzeczywiście "wyzwolił energię Amerykanów", a jeśli tak - to co z nią się stanie.

Chodzi mi o to, że triumf Obamy to poręczny symbol i inspiracja. Coś w rodzaju kropki nad "i" w przetaczającej się od paru lat przez świat Zachodu fali Web 2.0.

W tym konkretnym wypadku traktuję Web 2.0 najszerzej jak tylko się da - a więc jako zjawisko, które nie jest sprowadzalne tylko do pewnego trendu w internecie.

Dzięki Web 2.0 "lud przemówił". Dzięki Obamie ten sam lud "zmobilizował się i wskazał przywódcę". Teraz czas, by ów lud "dostał instrumenty realnej władzy" i zaczął się nimi posługiwać.

To zaś wcale nie musi zdarzyć się w USA za sprawą Obamy. Równie dobrze może zdarzyć się w Polsce, np. na szczeblu samorządowym.

 
At 05 listopada, 2008 14:15, Blogger Patrycja said...

Pierwsza sprawa: niezależnie od prognoz co do tego czy Obama będzie dobrym czy złym prezydentem - jest to przełom -jeśli chodzi o dwie sprawy:
- czarnoskóry prezydent
- popkulturowy prezydent
Obama to zwycięstwo popkultury, Hollywood, Ameryki luzu i "chwytających za serce wystąpień publicznych". Prawie jak M. Luther King. Ale prawie czyni różnicę. Ale... nie oznacza to, że jest to złe, albo super extra fajne. Ot -zobaczymy. Jednym z zarzutów "Europy" co do Obamy było to, że pracując w Kongresie przewodził komisji ds europejskich i ... ani razu nie zwołał jej posiedzenia ;-). Tyle, że nie ma co się obrażać. Obama jest prezydentem USA, a mu tu w naszym grajdole zacznijmy się Unią zajmować, a nie dąsać na USA. I tyle.
A dwa:
potęga Web 2.0 nazwana przez Łukasza głosem ludu, a nie pracą wprawionych redaktorów i macherów od reklamy i PR.
Oj, nie zgodzę się - i ja i Ty wiemy, że ten spontaniczny głos ludu można odpowiednio pokierować. Ta ekspresyjna i fajna sfera Web 2.0 - jest skutecznie obadana i czasem manipulowana przez "redaktorów" i "reklamę". W myśl tej zasady powiem: "Yes, we Can":-)
A trzy: "zmiany historyczne 4 listopada". Ha, patrząc się na symbolikę daty - niegdyś grób faraona Tutanchamona został otwarty 4 listopada, też była to wielka zmiana dla archeologii, a jakie jej pokłosie mroczne było. No i redaktor Łukasz się urodził też 4 listopada, więc zaiste ważny to dzień i miesiąc:-)
A poważnie mówiąc: Ameryka lubi swój sen o Ameryce, i tak naprawdę Obama daje jej podtrzymanie wiary właśnie w ten wielki amerykański sen. Replikuje mit. I tyle.

 
At 05 listopada, 2008 14:18, Anonymous Anonimowy said...

ja wlasnie o tym pisze
ze Obama wyssal z web2.0 ilestam glosow
i web 2.0 bedzie sobie dalej webowal
nie majac na nic realnego wplywu

no chyba ze przyjmiemy glosowanie za fikcja jako realny wplyw na rzeczywistosc

co rozumiesz przez "instrumenty realnej wladzy"? glosowanie? bo ja innych nie widze
toz to starsze od internetu

ciekawym na ile to pospolite ruszenie tu i tam bylo pospolite

ciekawym kiedy przestanie byc pospoite, a bedzie pospolicie streowane - bo predzej czy pozniej bedzie

ciekawym, czy to juz staly trend - demokracja internetowa - bedziemy sobie wybierali nic nie mowiacych konkretnego plastikowych "politykow" (post-politykow jak ich zdaje sie nazywa pani profesor "Jadzia")

tak
"internet" i u nas i w USA nie godzil sie na wladze dotychczasowa
ale
czy nie zamienil stryjek siekierki na kijek?
nie przejdziemy w wirtual w sensie idei? rozwiazan? rzadow? w tym sensie, ze stana sie one wirtualne, a nie realne, pozorne, oparte na slowach, sloganach...
tak
chyba czasy czynow odchodza w przeszlosc

 
At 05 listopada, 2008 14:27, Anonymous Anonimowy said...

>>patrycja

[teoria spisku mode on]
ciekawe jaki udzial w tym wszystkim mialo Hollywood?
zdaje sie w kilku (?) filmach prezydent USA juz byl afroamerykaninem
[teoria spisku mode off]
;o)
co do przelomu i popkuturowosci - Kennedy byl pierwszy
;o)
ale fakt, nie byl tak plastikowy jak Obama

moze rzeczywiscie to bedzie jakis plus
w sensie ze swiat przestanie zajmowac sie USA, a USA swiatem
tylko
czy to komukolwiek wyjdzie na dobre?

 
At 05 listopada, 2008 15:53, Anonymous Anonimowy said...

Skojarzenie z Tuskiem też mi się nasunęło.

I jeszcze w kwestii formalnej: nikt Obamy jeszcze na prezydenta nie wybrał. Do wyborów zostało jeszcze parę tygodni, dużo może się zmienić ;-)

 
At 05 listopada, 2008 16:06, Anonymous Anonimowy said...

>>Olgierd

otuszto

eh
gdzie te czasy, gdy prezydent USA w trakcie zaprzysiezenia mowil:
"Government is not a solution to our problem, government is the problem."

 
At 05 listopada, 2008 16:40, Blogger Patrycja said...

Analogicznie:
tu nie chodzi tylko o spiskową teorię dziejów - choć ha ha - Vladimir Volkoff - Montaż i Spisek - rulezzz w tej kwestii. Ale chyba też ważne aby nie dać się do końca uwieść;-) Więc Hollywood - tak, ponieważ w ostatnich latach, największą porażką środowisk artystycznych (szczególnie Zachodniego wybrzeża) był zbyt mały wpływ - realny -na politykę USA. Jak dobrze wiadomo, w USA udział osób znanych z "szołbiznesu" w kampaniach jest czymś powszechnym, więc biorąc to pod uwagę - tym razem to zadziałało.
Inna rzecz - nie wiem czy zwróciliście uwagę na koszulki promocyjne z wizerunkiem Obamy - gdzie zastosowano charakterystyczną dla graffiti i pop-artu kolorystykę i wzornictwo - bardzo trudno byłoby sobie w takiej wersji wyobrazić McCaina, natomiast Obama wypadał jak "rasowy model". I jeszcze jedna kwestia: i McCain i Obama radzili sobie dobrze w wystąpieniach publicznych - ale Obama często wybierał formułę przemówień w stylu 'gospel' i odczytów Kinga - to działa na wyobraźnię. Zwłaszcza jak się jest po dziesiątkach albo i setkach filmów reprodukujących takie schematy.
Obama i jego aktywna żona - to właśnie taka kartka z Ameryki - taka jaką chcieli zobaczyć wyborcy, którzy chyba po 8 latach naśmiewania się z USA bądź wytykania Krzaczyzmu - nagle postanowili udowodnić, że jednak są inni. I dlatego to się dzieje wszystko w obrębie sfery mitu, a nie realnej polityki. A jak będzie wyglądać normalne życie? Za 100 dni od objęcia prezydentury zapewne tak samo jak w każdym innym przypadku. Wszak na cuda nie ma co liczyć.

 
At 05 listopada, 2008 22:09, Blogger Łukasz said...

@ Patrycja,

1. Produktem popkultury był już Ronald Reagan ;) Ale tam wszystko jest w jakimś stopniu produktem popkultury.

2. Ja oczywiście nieco idealizuję Web 2.0 - robię to z rozmysłem, by wzmocnić tekst. Oczywiście, społeczności bywają sterowne. Ale chyba nie do końca. Możesz narzucić im jakiś temat (i jeśli Ci się to uda - jest to już spory sukces), ale w pewnym momencie tracisz nad nim kontrolę. Później już możesz co najwyżej obserwować, jak się ów temat rozprzestrzenia w sieci (o ile w ogóle się rozprzestrzenia - jeśli tak jest, to jest to Twój drugi spory sukces). Obama pięknie zapanował nad społecznościami. Nie wiemy jednak, na ile był to efekt świadomego działania jego sztabowców, a na ile potęga tego "mema", którym okazał się on sam jako medialny fenomen. (Nawiasem: może warto opisać sztabowców Obamy?).

 
At 05 listopada, 2008 22:14, Blogger Łukasz said...

@ Analogicznie,

Właśnie dzisiaj w swej krótkiej audycji w Radiu Wrocław rozmawiałem z Izabelą Mironowicz, urbanistką z Politechniki Wrocławskiej. O czym? Ano właśnie o obywatelskim planowaniu przestrzennym. Czyli o czymś, co w Polsce nie jest znane, a co jest z powodzeniem praktykowane - od lat! - w Europie Zachodniej.

Jednym z narzędzi przydatnych w takim planowaniu jest internet. A w nim m.in. fora dyskusyjne, czy formuła "zapytaj eksperta on-line". Plany są negocjowane przez samorządowców, planistów, tudzież deweloperów z mieszkańcami miast.

Trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej "łeb-dwa-zerowego" w realnym działaniu. To jest właśnie to, co mam na myśli, gdy piszę, że może najwyższy czas dać ludowi nieco więcej odpowiedzialności za sferę publiczną.

Spójrz na Wikipedię. To nowy typ sfery publicznej. Jak jest zarządzana?

Czy formuła wikipedyczna mogłaby być stosowana w zarządzaniu jakąś realną instytucją, albo (lepiej) projektem? Nie wiem. Ale dlaczego nie?

 
At 05 listopada, 2008 22:15, Blogger Łukasz said...

@ Olgierd,

Na Boga! Co kolega sugeruje????

 
At 05 listopada, 2008 23:32, Blogger Kuszelas said...

zdaje się, że kol. Olgierd sugeruje jakiś odstrzał (a może grzybki?)
nic innego się nie nasuwa

 
At 06 listopada, 2008 08:53, Anonymous Anonimowy said...

Przepraszam, a wybór Roh Moo-hyun'a w Korei Południowej w 2002 r. dzięki akcji milionów internautów i dziennikarzy obywatelskich? To był prawdziwy symbol, choć niestety niezbyt fajny, bo Roh okazał się w końcu słabym prezydentem. Ciekawe, czy podobnie będzie z Obamą?

 
At 06 listopada, 2008 09:06, Anonymous Anonimowy said...

"Pierwszy czarny prezydent USA" - i to także nie jest prawdą. Patrzę i widzę kawę z mlekiem, a nie portera. Z czego tak się cieszą biali Europejczycy? Przecież reprezentant ich etnosu przegrał i najważniejsze stanowisko w świecie zajmie osoba z innego kręgu cywilizacyjnego. Nie mam nic przeciwko temu, ale dziwi mnie ten entuzjazm, bo to trochę tak, jakby sztab McCaina szalał z radości po tym, jak się dowiedział, że Obama ich "zdemolował". Szalał tylko dlatego, że mamy "czarnoskórego prezydenta". Który zaraz po wygranerj mówi: "teraz w Ameryce może się zdarzyć wszystko". Tylko jak to rozumieć...?
Żeby było jasne: nie jestem rasistą, zupełnie mnie nie interesuje kolor skóry kandydatów, byłem za wcieleniem mitu American Hero - McCainem.

 
At 06 listopada, 2008 09:08, Anonymous Anonimowy said...

Sugeruję WYŁĄCZNIE to, że kolegium elektorskie może się zbiesić i zagłosować np. na Józefa Bidena, na Ralpha Nadera bądź na kogokolwiek innego.

Historia zna takie przypadki ;-) aczkolwiek fakt, że zwykle były to rzeczy sporadyczne i nigdy nie miały wpływu na wynik głosowania. (Ostatni raz elektor się zbiesił w 2000 roku, urywając głos Gore'owi).

Ciekawostka: przez pierwsze ileś tam kadencji wiceprezydentem zostawał "ten drugi" -- czyli prezydent miał w gabinecie szefa opozycji. Waszyngton z Adamsem się jeszcze dogadywał, ale dla Aarona Burra, który był v-ce u Jeffersona źle się to skończyło.

Z tą praktyką skończyła dopiero XII poprawka.

 
At 06 listopada, 2008 09:11, Anonymous Anonimowy said...

Ossad, a gdzie Obama jest czarny? On ma czarną skórę, ale WSZYSTKIE jego zdjęcia z młodości to widok: czarny rodzynek wśród białych kobiet.
Taki albinos jakby, ale a rebours ;-)

Cywilizacyjnie jest bardziej amerykański, niż Janusz Głowacki czy Urbaniak, więc bez przesady.

 
At 06 listopada, 2008 10:40, Anonymous Anonimowy said...

>>Lukasz

tak
masz racje
obywatelskosc poprzez internet ma swoja przyszlosc (oby!)
ale przyznasz
ze
musi ona byc "moderowana" jednak
no i jak zwykle szkop pogrzebany jest w szczegolach - Cyryl jest sluszny, otwarte pozostaje pytanie o Metodego
;o)

 

Prześlij komentarz

<< Home