Grudzień generałów: Czy stan wojenny był wojskowym zamachem stanu?
(Mija ćwierć wieku od wprowadzenia stanu wojennego. Z tej okazji przypominam artykuł, który zamieściłem rok temu w Panoramie Dolnośląskiej. Starałem się ukazać w nim wprowadzenie stanu wojennego z perspektywy oficerów ówczesnej polskiej armii. Nie wiedzieć czemu media - historycy chyba też - rzadko korzystają z tej perspektywy. A przecież stan wojenny, jak sama nazwa wskazuje, był przede wszystkim operacją wojskową.
Tekst dotyczy Dolnego Śląska, ale są w nim również wątki ogólnopolskie).
Grudzień generałów
Dla wojskowych stan wojenny to nie żaden zamach stanu, czy rządy „junty”. To czysto techniczna operacja przywrócenia ładu i porządku. Po jej zakończeniu armia wróciła do koszar. Zresztą, kto to pamięta, że 24 lata temu w Polsce nastała wojskowa dyktatura?
„Gdy zapewnimy ład i porządek, praworządność, usuniemy przyczyny anarchii – wojsko wróci do koszar. To, co obecnie żołnierze robią, ma tylko charakter przejściowy” – zapewniał 28 grudnia 1981 r. na łamach Żołnierza Wolności Zdzisław Rozbicki, wówczas jeden z głównych ideologów stanu wojennego. Tak też się stało. Dziś Rozbicki, emerytowany generał, wrocławianin, ze spokojem wspomina tamte czasy popijając kawę w kantynie Śląskiego Okręgu Wojskowego.
Co by było, gdyby nie stan wojenny? – Wojna domowa i wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego – nie ma wątpliwości gen. Rozbicki. – Nasze wojsko nie opanowałoby sytuacji.
Wrocławski generał mówi teraz niemal to samo, co pisał w 1981 i 1982 r. Tylko nieco innymi słowy. W 1982 r. grzmiał: „Kiedy Polska rzeczywiście była w dużej potrzebie, żołnierze LWP na jej wezwanie powiedzieli zdecydowanie nie – anarchii, nie – wojnie domowej oraz że kontrrewolucja na polskiej ziemi nie przejdzie”. Zaznaczał przy tym, że wypowiada się „jako Polak i komunista”.
Generał na czele województwa
W pierwszych godzinach stanu wojennego wojsko m.in. zablokowało łączność telefoniczną, przejęło kontrolę nad radiem i telewizją oraz magazynami i składami strategicznymi. W dniach tuż po 13 grudnia żołnierze wspomogli też milicję „w działaniach odblokowujących zakłady i patrolowych” (cytat za opracowaniem Łukasza Kamińskiego i Pawła Piotrowskiego o stanie wojennym na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie). W ten sposób został np. rozbity strajk w Zakładach Górniczych „Rudna”.
Władzę w województwie sprawował Wojewódzki Komitet Obrony. Formalnie kierował nim ówczesny wojewoda wrocławski Janusz Owczarek. Ale tak naprawdę osobą nr 1 był gen. Kazimierz Stec, pełnomocnik Komitetu Obrony Kraju. Rezydował w Urzędzie Wojewódzkim. – Miał gabinet z rządowym telefonem – opowiada Owczarek. – Spotykaliśmy się codziennie.
To Stec jako pierwszy dowiedział się o stanie wojennym. I to on 13 grudnia, o 6.00 rano wykonał zadanie specjalne: poszedł do kardynała Henryka Gulbinowicza i osobiście poinformował go o nowej sytuacji. Owczarek nic nie wiedział o przygotowaniach do stanu wojennego. A o jego wprowadzeniu – jak sam mówi – dowiedział się 13 grudnia rano. Z radia.
Owczarek wspomina, że WKO nie spotykało się codziennie, ale wtedy, „gdy zaszła potrzeba, by podjąć jakąś decyzję kolegialnie”. W Komitecie byli m.in. komendant wojewódzki milicji, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR i wicewojewodowie. – Naszym głównym zadaniem było utrzymanie stabilności gospodarki. Bo strajków było dużo i zanosiło się na więcej – tłumaczy Owczarek. – Mieliśmy też utrzymać porządek.
Samymi działaniami militarnymi dowodził gen. Józef Petruk. Notabene, do dziś mieszka we Wrocławiu. Nie chce jednak wypowiadać się na temat stanu wojennego. – Tajemnica wojskowa – tłumaczy.
Obecność armii dała się odczuć zwłaszcza w dużych, ważnych zakładach pracy. Zostały zmilitaryzowane. Władzę nad nimi przejęli wojskowi komisarze. Jak dziś wyliczają Łukasz Kamiński i Paweł Piotrowski, na Dolnym Śląsku zmilitaryzowanych zostało pięć zakładów podlegających Ministerstwu Przemysłu Chemicznego i Lekkiego, 13 zakładów podlegających Ministerstwu Hutnictwa i Przemysłu Maszynowego oraz sześć kopalni i zakładów będących w gestii Ministerstwa Górnictwa i Energetyki. Ponadto zmilitaryzowane zostały: wrocławskie MPK i MPWiK, komendy Straży Pożarnej oraz Wojewódzka Kolumna Transportu Sanitarnego w Wałbrzychu.
Oficerowie bali się linczu
Gen. Rozbicki (wówczas jeszcze pułkownik) był w tym czasie w Warszawie. Pracował w Głównym Zarządzie Politycznym LWP, jako zastępca szefa pionu propagandy i agitacji. Nie był wtajemniczony w przygotowania do stanu wojennego. Ale 12 grudnia, o godz. 20.00, jego bezpośredni przełożony gen. Tadeusz Szaciło oświadczył mu w biurze: - Ty tu siedź, nie ruszaj się. Aż do odwołania.
- Zacząłem domyślać się, że coś się będzie działo – wspomina Rozbicki.
Szaciło gdzieś poszedł. W biurach GZP nie było też paru oficerów, którzy – jak się później okazało – przejęli władzę w radiu i telewizji jako komisarze. O 24.00 Rozbicki próbował dodzwonić się do żony. Bez skutku – telefony były zablokowane. Mniej więcej o tej samej porze rządowym telefonem (czynnym) zadzwonił do GZP Stefan Olszowski, jeden z prominentnych członków ówczesnych władz PZPR. – Pytał, gdzie gen. Szaciło. Odpowiedziałem, że go nie ma – opowiada Rozbicki. – Wówczas skojarzyłem, że to przecież sekretarz KC i że nie wie, gdzie jest generał. To mnie zdziwiło.
Wszystko wyjaśniło się tuż po północy. Wiceszefów pionów GZP wezwał do siebie zastępca szefa GZP gen. Henryk Koczara. Oświadczył, że o 24.00 Rada Państwa wprowadziła stan wojenny. Rozdzielił zadania. Komórka Rozbickiego miała szybko przygotować odezwy, hasła itp., które miały przekonać ludzi, by zachowali spokój. Miały być odczytywane z głośników umieszczonych na wojskowych samochodach, które jeździłyby po ulicach miast. Do rana odezwy były gotowe. – Ale ich nie wykorzystaliśmy. Bo był spokój – mówi Rozbicki.
W międzyczasie, ok. 2.00-3.00 w nocy, Rozbicki skoczył na chwilę do domu. Ogolić się. Jechał przez centrum Warszawy. Mijał transportery opancerzone. Już na miejscu, w bramie jego bloku, oficer z bronią kazał mu wylegitymować się. – Na naszych wojskowych blokach od pewnego czasu wypisywane były różne hasła, groźby. Mówiło się, że są już gotowe listy oficerów do zlinczowania – tłumaczy Rozbicki. – Stąd te dyżury żołnierzy w bramach.
Rano obrazek jak z Ameryki Łacińskiej: Rozbicki wraz z kilkudziesięcioma innymi oficerami poszli na śniadanie do kasyna oficerskiego. Musieli przejść kilkoma ulicami w samym centrum Warszawy, m.in. pod hotelem „Victoria”. Mieli broń. Taki był nakaz. – W pewnym momencie mijamy trzy starsze panie, za którymi idzie dwóch, może trzech mężczyzn. To chyba były małżeństwa – opowiada Rozbicki. – Zaczęli do nas mówić: „Wreszcie zdecydowaliście się wprowadzić porządek! Bo co by to było?”.
Tak właśnie oficerowie wspominają społeczny odbiór stanu wojennego.
ZOMO: zbrojne ramię armii
W najnowszych dziejach Polski stan wojenny to jeden wielki paradoks.
Po pierwsze – bo wojsko samo potem wróciło do koszar, a następnie oddało władzę. Oficerowie, którzy wprowadzali stan wojenny siedzą sobie dziś w kantynach i kawiarniach i wspominają burzliwe lata 80. Więcej: mają stały, dobry kontakt z obecną kadrą dowódczą armii. Gen. Rozbicki wydał właśnie książkę „Generałowie, politycy i twórcy kultury”. Są w niej zdjęcia, także współczesne. Widać na nich, jak gen. Wojciech Jaruzelski, gen. Florian Siwicki (minister obrony w latach 80.), czy choćby sam gen. Rozbicki rozmawiają przyjaźnie np. z gen. Ryszardem Lacknerem (dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego; zmarł w 2006 r. - Ł.M.), czy gen. Zbigniewem Janosiem (dowódca 3. Korpusu Obrony Powietrznej). Pełna ciągłość władzy w wojsku.
Po drugie – bo armia niezmiennie, od dziesięcioleci cieszy się olbrzymim zaufaniem społecznym. Pokazują to badania opinii publicznej. Najwyraźniej wszelkie niedogodności czasów PRL kojarzą się Polakom z PZPR, milicją, czy SB. I mało kto pamięta, że stan wojenny – jeden z najbardziej ponurych momentów w dziejach PRL – wprowadzało wojsko. A jeśli nawet ludzie o tym pamiętają, to nie wpływa to negatywnie na wizerunek armii.
Po trzecie – bo tak naprawdę zbrojnym ramieniem stanu wojennego nie było wojsko, a milicja (zwłaszcza ZOMO) i SB. To chyba największy paradoks tej operacji. Wszelkie brutalne pacyfikacje były dziełem milicji.
- Gen. Jaruzelski nakazał: ani jeden strzał nie może paść z broni żołnierza. I tak było – podkreśla gen. Rozbicki.
Rozważali zawieszenie PZPR
Nasi oficerowie nie lubią, gdy o stanie wojennym mówi się „dyktatura wojskowa”, o rządach Jaruzelskiego „junta”, a o 13 grudnia „wojskowy zamach stanu”.
W armii nie ma miejsca „na arogancję, dyktatorskie zapędy” – pouczał gen. Rozbicki 28 grudnia 1981 r. – „Panowanie nad krajem, narodem jest obce naszej armii, niezgodne z jej istotą” – przekonywał.
- To nie był zamach stanu – tłumaczy dzisiaj. – Premier nie został zmieniony. Rada Państwa i Sejm nie zostały rozwiązane.
Podobnie o stanie wojennym pisze amerykański badacz Andrew A. Michta, w książce o roli armii w PRL. Jego zdaniem, 13 grudnia 1981 r. doszło jedynie do przeniesienia kluczowych funkcji rządowych z jednego segmentu aparatu państwa (czyli z PZPR) do innego (do armii). Była to kulminacja procesu erozji polskiej partii komunistycznej i równoległego procesu wzmacniania wojska od wewnątrz. Michta wskazuje, że gen. Jaruzelski już znacznie wcześniej dał odczuć władzom państwa, że ich los zależy właśnie od armii. Wpierw w 1970 r. – gdy po brutalnej pacyfikacji strajków na Wybrzeżu do władzy doszedł Edward Gierek. Później w 1976 r., gdy mimo kolejnej fali robotniczych protestów armia pozostała w koszarach, przyczyniając się do osłabienia Gierka. Ale wojsko – podkreśla Michta – nie kontestowało partii. Przeciwnie. Gen. Jaruzelski i PZPR mieli identyczne cele: utrzymać system komunistyczny i sieć sojuszy opartą na Układzie Warszawskim.
- Czuliście się obrońcami socjalizmu? – pytamy gen. Rozbickiego.
- W gronie kadry oficerskiej – nic z tych rzeczy – odpowiada. – Ten czynnik został zepchnięty. Mówiliśmy o utrzymaniu porządku w kraju, stabilizacji. A nie o socjalizmie, czy o PZPR. Wręcz rozważane było zawieszenie działalności partii.
Lepszy Jaruzelski, niż Piłsudski?
Rozbickiemu nie w smak też porównywanie stanu wojennego ze współczesnymi mu wojskowymi reżimami z Ameryki Południowej. Choćby z dyktaturą gen. Augusto Pinocheta w Chile (1973-90), czy rządami armii w Argentynie (1976-83). Albo nieco wcześniejszą dyktaturą tzw. czarnych pułkowników w Grecji (1967-74). Nawet pomimo tego, że tacy np. wojskowi w Argentynie przejmowali władzę pod hasłami podobnymi do tych głoszonych przez gen. Jaruzelskiego – przywrócenia ładu i porządku w państwie.
- Nie braliśmy pod uwagę zamachów w Ameryce Łacińskiej – tłumaczy Rozbicki. – Bo Polacy to całkiem inny naród. Nie da się wziąć tych 38 milionów ludzi „za twarz”. Potrzebny jest dialog, porozumienie.
Generał dodaje, że choć uczestniczył w tamtym czasie w wielu naradach, to nigdy nie słyszał, by ktokolwiek analizował precedensy południowoamerykańskie, czy greckie. Punktem odniesienia były raczej przykłady rodzime. Choćby Czerwiec ’56, czy Grudzień ’70, gdy armia pacyfikowała protesty robotnicze. Ostatnio Rozbicki chętnie zestawia stan wojenny z Zamachem Majowym Józefa Piłsudskiego. Argumentuje, że akcja Piłsudskiego była prawdziwym zamachem stanu (obaliła legalne władze), w dodatku krwawym (kilkaset ofiar). Stan wojenny – przeciwnie. Był operacją legalną. I pochłonął mało ofiar.
W dniu, gdy ukazuje się ten numer „Panoramy” (a więc 13 grudnia) grupa zwolenników gen. Jaruzelskiego zamierza pikietować siedzibę wrocławskiego oddziału IPN. Chcą w ten sposób bronić dobrego imienia autora stanu wojennego (do tej pikiety w końcu nie doszło - Ł.M.).
Łukasz Medeksza
Współpraca: Dawid Kocik
(Korzystaliśmy m.in. z:
* Łukasz Kamiński, Paweł Piotrowski, „Stan wojenny na Dolnym Śląsku i Śląsku Opolskim” [w:] „Stan wojenny w Polsce 1981-1983” pod red. Antoniego Dudka. Warszawa 2003.
* Andrew A. Michta, „Red Eagle. The Army in Polish Politics, 1944-1988”, USA 1990.
* Zdzisław Rozbicki, „Sprostać próbie” [zbiór artykułów z „Żołnierza Wolności” z lat 1981-82], Warszawa 1982).
7 Comments:
Generałowie to bandyci. Wyprowadzili czołgi na swój własny naród.
Nie na kilku, kilkunastu rozwydrzonych wyrostków - wyprowadzili wojsko przeciw milionom.
I nawet już mi się nie chce czytać, słuchać, o tym, że to była wyższa konieczność. Znamy już przecież wypowiedzi ówczesnych włodarzy ZSRR.
Znamy też błagania o pomoc Jaruzelskiego- Tak na wszelki wypadek.
"Ludzie honoru" - psia mać.
Gdyby nie stan wojenny,zabraliby sie za nas sasiady z Rosji,a oni napewno by sie nie pieścili z nami,bylaby wieksza masakra i teraz napewno nie byloby kogo oskarżać no bo, kto potege ruszy!
Zaskakujące mogą być jednak preferencje polityczne osób rozumiejących decyzję Jaruzelskiego. Jego racje wspierają głównie wyborcy lewicy - 86 procent, ale także aż ponad połowa wyborców głosujących na Prawo i Sprawiedliwość i 43 proc. zwolenników PO - pisze "Rzeczpospolita".
"Gdyby nie stan wojenny,zabraliby sie za nas sasiady z Rosji,"
na takie -przepraszam - bzdury to aż się nie chce odpisywać. Ja wiem że łatwo ulega się psychologicznym "manewrom", ja wiem, że "wybitna" osoba opozycji nazywa bandytów ludźmi honoru, ale na Boga w tej kwestii mamy już 'ogrom" nowych dokumentów. Chyba najwyższy czas weryfikować panowie poglądy.
Na liście cnót jaruzelskiego generała brak jednej; Odwagi.
Zbigniew Herbert o jaruzelskim
m.in tutaj;
areopagita.blogspot.com
Jednosobowe podjęcie takiej decyzji, bez chowania się za kolektyw, radę, plenum, biuro czy komitet, niewątpliwie wymagało właśnie odwagi.
a.w.:
Rowniez uwazalem wariant radziecki za bzdure, dopoki nie poznalem Rosjanina, ktory dowiedziawszy sie, ze jestem z Polski opowiedzial mi, jak za mlodu spedzil swieta w czolgu na polskiej granicy, czekajac na rozkaz.
Prześlij komentarz
<< Home