29.6.06

Rekordowe poparcie dla prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza

Rekord? Jak podaje Pentor, w nadchodzących wyborach samorządowych prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz może liczyć na poparcie niemal 75 proc. wyborców. Wygrałby więc w pierwszej turze. Jego konkurenci nie liczą się.
Jak mniemamy, żaden inny kandydat na prezydenta miasta w Polsce nie ma aż tak wysokiego poparcia.
O wyniku sondażowym Dutkiewicza polityczne kuluary mówiły już od kilku dni. Jeden z nas tak o tym pisał niedawno na portalu Prawica.net:

"Wrocławscy politycy po cichu szacują już, że Dutkiewicz nie tylko wygra wybory w pierwszej turze. Ale i ma szanse na jakiś niebotyczny wynik – rzędu 70-80 proc.
Jeśli tak będzie, Dutkiewicz stanie się fenomenem na skalę krajową. Urośnie jego pozycja polityczna. Będzie żywym symbolem sukcesu człowieka z prawicy. I to w dodatku takiego, który – by tak rzec – kompletnie olał spory PO i PiS, by „robić swoje”.
A przecież za parę lat dla polskiej prawicy taka osoba może być na wagę złota. Trochę jak niegdyś Lech Kaczyński jako minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka.

Ale skąd ta popularność Dutkiewicza?
Po pierwsze - bo Wrocław rzeczywiście dynamicznie rozwija się. Czy to zasługa władz miasta, czy tzw. czynników obiektywnych - to już inna dyskusja.
Po drugie - bo Dutkiewicz nie ma realnej konkurencji. Ani opozycji. Tak naprawdę nikt go systematycznie, publicznie nie krytykuje. Radni miejscy wolą go wiernopoddańczo chwalić.
Po trzecie - bo Dutkiewicz ma świetny PR. Nie tylko wciąż inicjuje, lub wspiera wiele bombastycznych akcji (Mistrzostwa Europy w piłce nożnej m.in. we Wrocławiu; Europejski Instytut Technologiczny; Expo 2012 itp.). Ale jest też wszędobylski. Miejscowe media wciąż o nim mówią. A że przeważnie nie wymagają zbyt wiele, łatwo uwieść je błyskotkami. Przyznajmy, że skądinąd często szczytnymi.

Parę przykładów?
* Dutkiewicz prowadził imprezę dla dzieci w filharmonii;
* udzielił ślubu;
* zorganizował bal charytatywny.

Dosłódźmy jeszcze trochę Dutkiewiczowi. Dobrze wypada w mediach. Ma urok osobisty. Nie prowadzi sporów. Wygląda na człowieka, który dogada się z każdym, bo nie ma uprzedzeń.

Gdy 24 czerwca ogłaszał start w wyborach na prezydenta miasta, pokazał dziennikarzom swojego pięknego kota - Popisa. Jako symbol koalicji PO-PiS. Ten efektowny i sympatyczny gest stał się jednym z głównych elementów medialnych relacji na temat ponownego startu Dutkiewicza.
Znakiem rozpoznawczym prezydenta Wrocławia jest jego ponadpartyjność. Owszem, ma on wsparcie PO i PiS. Teraz też porozmawia z obiema tymi partiami o poparciu dla siebie. Ale sam jest bezpartyjny. Zaś o owych rozmowach z PO i PiS z góry mówi, że nie będzie ich prowadził "zbyt nachalnie".
Po czym znienacka odwiedza w Szczecinie Jacka Piechotę, który kandyduje na prezydenta tego miasta z ramienia SLD. Ten gest irytuje PO. I - po nagłośnieniu przez "Gazetę Wyborczą" - wywołuje reakcję rzecznika prezydenta Wrocławia Marcina Garcarza, który tłumaczy swego pryncypała tak:

"W stolicy Dolnego Śląska hołdujemy prostej zasadzie: drogi, szkoły, teatry etc. nie mają żadnych barw partyjnych. Służą wszystkim mieszkańcom. Nie ukrywając różnic w przekonaniach, można i należy rozmawiać z osobami prezentującymi odmienne poglądy. W ten sposób można i należy sprawować funkcje publiczne".

Zresztą PR Wrocławia i Dutkiewicza rozgrywa się głównie na zewnątrz. Kolorowe ogólnopolskie tygodniki pieją z zachwytu nad rozwojem stolicy Dolnego Śląska. Zaś sam Dutkiewicz niedawno ogłosił swoisty manifest rozwoju Wrocławia w "Gazecie Wyborczej".
O PR-owskich strategiach Wrocławia pisała niedawno Patrycja Gowieńczyk. Sądząc jednak po tym, co dziś pisze "Wyborcza", nie wszystko z tym wrocławskim PR jest dobrze.

Jaka przyszłość czeka Dutkiewicza? Bo że wygra kolejne wybory na prezydenta Wrocławia - to pewne. Ale co dalej?
Może okaże się przyszłością polskiej prawicy?

Burza w polskich mediach. Wycofują się Orkla i Bonnier. Nacierają Murdoch i Montgomery

Czerwiec 2006 r. zapisze się jako czas inwazji medialnych gigantów na Polskę.
Wczoraj norweska Orkla postanowiła sprzedać swoje medialne aktywa brytyjskiemu funduszowi inwestycyjnemu Mecom. Te aktywa to m.in. większościowy udział w "Rzeczpospolitej" i pakiet bodaj jedenastu polskich gazet regionalnych - głównie dzienników. W tym tak znaczących (pod względem pozycji w swoich województwach), jak "Gazeta Lubuska", czy "Nowa Trybuna Opolska". O transakcji szczegółowo piszą m.in. "Gazeta Wyborcza" i PAP.
Brytyjski Mecom działa raptem od 2000 r. Ale ma już w swoich rękach m.in. "Berliner Zeitung". Co więcej, jak czytamy w komunikacie Orkli, w oparciu o jej aktywa Mecom chce stworzyć wiodący w Europie koncern medialny.

Dodajmy, że twórca i szef Mecomu, pochodzący z Irlandii Północnej David Montgomery zbudował swoją markę w latach 90., jako szef brytyjskiej Mirror Group (wydawcy m.in. "Daily Mirror"). Z powodzeniem ją restrukturyzował po zagadkowej śmierci jej właściciela, magnata medialnego Roberta Maxwella w 1991 r.
Notabene, Montgomery zaczynał swoją karierę zawodową w latach 70. w angielskich tabloidach - właśnie "Daily Mirror", a potem "The Sun".

Ale wejście Mecomu to tylko jeden z elementów inwazji medialnych gigantów na Polskę.

* Dzień wcześniej gruchnęła informacja, że najsłynniejszy magnat tej branży Rupert Murdoch kupuje TV Puls. Zauważmy, że na Zachodzie Murdoch działa także na rynku prasy.
* Tydzień temu szwedzki Bonnier ogłosił, że wycofuje się z "Super Expressu". Udziały Bonniera w tej gazecie mają przejąć bliżej nieokreśleni "polscy inwestorzy finansowi".
* W połowie czerwca analizowaliśmy możliwe konsekwencje nagłego wejścia na polski rynek niemieckiego koncernu Holtzbrinck.
* A przecież to wszystko dzieje się w trakcie coraz ostrzejszej wojny prasowej między Agorą a Axelem Springerem. Jej ofiarami są m.in. dzienniki regionalne, których sprzedaż spada. Ten segment prasy w naszym kraju już dawno podzieliły między siebie Orkla oraz niemiecki Verlagsgruppe Passau. Wyjście Orkli oraz porzucenie "Super Expressu" przez Bonniera wyglądają jak złożenie broni w obliczu coraz większej ekspansji Axela Springera (wszak "SE" to główny rywal Axelowskiego "Faktu"). Z drugiej strony, ten sam Axel nie tylko nie może być pewny, że wygra z Agorą, ale musi też uważać na napływających z Zachodu rywali: Holtzbrincka i Murdocha. No i od dziś także na nieprzewidywalny Mecom.

Notabene, flagowy okręt polskiej Orkli - "Rzeczpospolita" - ostatnio nieco schował się w cieniu boju Agorowskiej "Gazety Wyborczej" z Axelowskimi "Faktem" i "Dziennikiem". Pytanie: jaką strategię dla "Rzeczpospolitej" zaproponuje w tej sytuacji David Montgomery?

Kolejne pytanie: co zrobią Niemcy z Verlagsgruppe Passau? W zestawieniu z Axelem, Holtzbrinckiem, czy Murdochiem są raczej mali. W dodatku działają głównie w segmentach prasy regionalnej i bezpłatnej (choć ostatnio zainwestowali w unikatowy portal obywatelski). Albo więc okopią się i będą walczyć dalej. Albo - kto wie - może również sprzedadzą swoje aktywa w pakiecie jakiemuś gigantowi?

Żegnając Orklę przypominamy, że był to koncern silnie związany z Wrocławiem. Swoją pierwszą polską gazetę uruchomił właśnie w tym mieście. Był to "Dziennik Dolnośląski", wydawany w latach 1990-91. Notabene, jego redaktorem naczelnym był Ryszard Czarnecki, dziś europoseł Samoobrony i najsłynniejszy blogger wśród polskich polityków. Nie raz cytowany przez nas na naszym blogu.
Orkla wycofała się z Wrocławia już w 2003 r. Sprzedała wtedy swoje dolnośląskie gazety ("Słowo Polskie", "Wieczór Wrocławia", "Konkrety") Niemcom z Verlagsgruppe Passau.

Z ostatnich osiągnięć Orkli w Polsce warto wymienić: fuzję gazet w Kielcach i opisane przez Krzysztofa Urbanowicza uruchomienie nowoczesnej strony internetowej przez "Nową Trybunę Opolską".

Cóż... Także i nam, autorom "Piątej Władzy" zdarzyło się onegdaj pracować dla Orkli. To se ne vrati.

28.6.06

Paweł Janas podał się do dymisji - pisze Ryszard Czarnecki

Europoseł Samoobrony Ryszard Czarnecki znów zaskakuje. Chyba jako pierwszy podaje w swoim blogu taką oto informację:

Paweł Janas podał się dziś do dymisji. Rozmawiałem z nim telefonicznie po 15. Nie uznaje zasady "kopać leżącego" - podziękowałem mu za to, co zrobił dla polskiej piłki, zwłaszcza w eliminacjach Mundialu. Był wyraźnie odprężony, jakby zrzucił ciężar z piersi...

W nocy z wtorku na środę czołowe polskie portale informacyjne (Onet, WP, Interia) nie miały tego niusa. Jedynie Gazeta.pl spekulowała, kto może zastąpić Janasa po 14 lipca.

Tak się składa, że dziś mija równo miesiąc, odkąd zamieściliśmy wywiad z Ryszardem Czarneckim o blogowaniu.
Parę razy pisaliśmy też o blogu obrońcy naszej reprezentacji piłkarskiej Michała Żewłakowa, pisanym na mundialu w Niemczech.

27.6.06

Dlaczego anarchiści nie cierpią Axela Springera

Tydzień temu pisaliśmy, że protesty uczniów przeciwko Romanowi Giertychowi mają charakter lewacki (z zastrzeżeniem, że słowo "lewacki" bywa odbierane pejoratywnie; nie w tym znaczeniu je przywołujemy). Cytowaliśmy wówczas "Blog Antyautorytarny" anarchisty XaViER-a.
W jednym z wpisów komentuje on artykuły prasowe o protestach uczniowskich. Najbardziej dokłada "Faktowi" i "Dziennikowi", a więc gazetom wydawanym przez Axel Springer Polska.
Pisze m.in. tak:

"W Fakcie pracują prawdziwi mistrzowie gatunku. Pewnie pobierali nauki u starszych kolegów ze swojego wydawnictwa Axel Springer, które ma znakomite doświadczenie z niemieckiego rynku - w 1968 roku prasa springerowska szczuła nie mniej agresywnie przeciwko demonstrantom".

To stary żal lewaków do Axela Springera. Do dziś wypominają temu koncernowi agresywną postawę jego flagowej gazety - słynnego tabloida "Bild" - wobec berlińskiej rewolty z 1968 r. Efektem nagonki Axela Springera miał być zamach na jednego z przywódców protestu Rudiego Dutschke.
Wówczas, w odpowiedzi, lewacy wywołali zamieszki pod berlińską siedzibą koncernu (to spory blok wybudowany tuż przy Murze Berlińskim; dziś na uboczu centrum stolicy Niemiec).
O tej sprawie można poczytać choćby w internetowych archiwach BBC. Jest też szczegółowo opisana na stronie poświęconej terrorystom z grupy Baader-Meinhof. Znajdziemy tam m.in. zdjęcie z aresztowania Ulrike Meinhof podczas protestu pod siedzibą Axela Springera.

W latach 70. Axel Springer doczekał się literatury na swój temat
. Ściślej - na temat "Bilda". To - po pierwsze - powieść Heinricha Bolla "Utracona cześć Katarzyny Blum". Po drugie - słynne dziennikarskie śledztwo Guentera Wallraffa.
Niedawno spore emocje wzbudził w Berlinie pomysł nazwania jednej z ulic nazwiskiem Rudiego Dutschke.
W 2003 r., na podobieństwo "Bilda" Axel Springer utworzył w Polsce "Fakt". Oddajmy tu jeszcze raz głos XaViER-owi, który przytacza na swoim blogu taki oto cytat z "Faktu" o proteście uczniów przeciwko Romanowi Giertychowi:

Tego już za wiele. Kilkudziesięciu leniwych uczniów warszawskich gimnazjów uciekło wczoraj z lekcji i przyszło pod gmach Ministerstwa Edukacji i Nauki, by protestować przeciw Romanowi Giertychowi. Manifestacja przerodziła się w awanturę.
I dalej: Jednak gdy minister Giertych nie wychodził do uczniów, rozbestwieni gimnazjaliści wdarli się na dziedziniec ministerstwa. Zaczęła się szarpanina z ochroniarzami. Choć to się w głowie nie mieści, to uczniowie zamknęli bramę i nie chcieli wyjść! (Ano, prawdziwy skandal! - przyp. XaViER). Do akcji musiała wkroczyć policja.
I jeszcze podpis pod zdjęciem: Roman Giertych musiał prosić policję o pomoc, żeby usunąć agresywnych uczniaków.

Dziś Axel Springer Polska ma też u nas opiniotwórczy "Dziennik". To właśnie ta gazeta w sensacyjnym, alarmistycznym tonie nagłośniła wczoraj powiązania Inicjatywy Uczniowskiej (a więc głównego organizatora protestów przeciw Giertychowi) z Federacją Anarchistyczną.
Jeszcze tego samego dnia po południu rząd podjął formalne działania przeciwko Inicjatywie Uczniowskiej. Pisze o tym "Gazeta Wyborcza".

W tej sytuacji polscy lewacy na pewno nie pokochają Axela Springera.

Edward Lucas z "The Economist": Blogi? Tak, ale...

Oto wywiad, jakiego udzielił nam Edward Lucas, publicysta brytyjskiego tygodnika "The Economist". Twórca bardzo interesującego, eksperckiego bloga.
Lucas pisze przede wszystkim o Europie Środkowej i Wschodniej. Jest m.in. autorem słynnego raportu o Polsce, jaki ukazał się w "The Economist" w maju tego roku.


"Piąta Władza": Jak to się dzieje, że pańskie opinie o naszej ekonomii, polityce i życiu społecznym tak bardzo różnią się od tego, co możemy przeczytać w zachodnich gazetach? To - naszym zdaniem - o wiele głębsze i trafniejsze analizy polskiej rzeczywistości.

Edward Lucas: Przyjeżdżam do was od 1986 roku gdy zacząłem studia w Krakowie. Z kolei mój brat mieszka w Polsce już od 15 lat, a jego dzieci są w połowie Polakami. Więc, w przeciwieństwie do wielu moich kolegów piszących o Polsce, nie tylko czytam i piszę w waszym języku (nie do końca poprawnie, ale wystarczająco dobrze), ale mam również stały kontakt z tym krajem. Zresztą cały region Europy Środkowej i Wschodniej to przedmiot mojego ciągłego zainteresowania już od 20 lat. Pracowałem w Związku Radzieckim, najpierw jako korespondent, potem jako szef moskiewskiego biura, a teraz przyjeżdżam w te strony co parę tygodni. Mam więc możliwość porównać i zestawić problemy oraz osiągnięcia Polski z innymi krajami regionu. Wszystkie startowały przecież z podobnych pozycji.

Większość polskich mediów ma tendencję do przeceniania naszych problemów i niedoceniania sukcesów...

To prawda, widać tendencję do przesady w obie strony. Zwłaszcza jeśli chodzi negatywne opinie na temat waszego rządu. A przecież trzeba pamiętać, że macie właśnie najdłuższy okres wzrostu, stabilizacji i demokracji, jaki zdarzył się temu krajowi. Macie też przed sobą raczej niezłe perspektywy.
Pragnę jednak podkreślić, że polskie gazety i czasopisma są naprawdę znakomite. Od czasu do czasu zaglądam do czasopism czeskich, rosyjskich i litewskich - i muszę powiedzieć, że to nie to samo. Rosyjskie są bojaźliwe, a czeskie i litewskie raczej prześlizgują się po tematach.

Ile czasu zajęła panu praca nad raportem o Polsce?

Spędziłem nad nim pięć tygodni. Trzy zajęło zbieranie materiałów, a pozostałe dwa - pisanie artykułu. Na początku trudno mi było przekonać polski rząd, że to ważna sprawa. Jeden z urzędników polecił mi, bym informacji szukał w... brytyjskiej ambasadzie. Ale w końcu udało mi się przeprowadzić wywiady z Kazimierzem Marcinkiewiczem, Zbigniewem Ziobro, Jarosławem Kaczyńskim i innymi ważnymi ludźmi. Więc nie mam na co narzekać.

Jak wyglądało zbieranie materiałów do artykułu?

Przede wszystkim starałem się spotykać z interesującymi ludźmi. Nie lubię, gdy na moje teksty wpływa lektura tutejszych gazet, więc stawiam na kontakt bezpośredni. Zazwyczaj jestem w Polsce raz w miesiącu, a wtedy spotykam się z ludźmi biznesu i finansów, politykami, urzędnikami, publicystami i "zwykłymi Polakami". To przeważnie mali przedsiębiorcy, pracownicy, nauczyciele, studenci, uczniowie, etc.

Jest pan jednym z niewielu autorów "The Economist", którzy prowadzą bloga. Co pan sądzi o trwającej właśnie rewolucji blogowej? Czy wzmocni tradycyjne dziennikarstwo, czy też raczej zwolni z pracy "zwykłych" redaktorów?

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony blogi pisane przez dziennikarzy pozwalają na zdobycie nowych kontaktów, pomysłów, a także pozwalają na szybkie wychwycenie różnych błędów. Z drugiej strony - to potwornie czasochłonne zajęcie, a rezultaty nie zawsze są zachęcające. Czasem staję sam przeciwko rzeszy bardzo niegrzecznych komentatorów. Zresztą internetowe dyskusje bardzo łatwo padają ofiarą różnych szkodników i zwykłych wariatów, którym radość sprawia zmasakrowanie jakiegoś znanego artykułu.
W 1998 roku, pracując w Moskwie, rozsyłałem cotygodniowy faks do ludzi, którzy chcieli czytać The Economist, a nie mieli do niego dostępu. Później stworzyłem cotygodniowy newsletter (edwardlucas-subscribe@yahoogroups.com), który istnieje do dziś. Mam kilkuset subskrybentów i uważam, że jest to bardziej użyteczna forma komunikacji z czytelnikami niż blog.

A co o blogach dziennikarskich sądzi pańska redakcja?

"The Economist" właśnie zmienia swoją strategię blogową, więc spodziewajcie się ciekawych rzeczy.

Zdradzi pan szczegóły?

Nie mogę, konkurencja nie śpi (śmiech).

Jaka przyszłość czeka zatem tradycyjne media drukowane?

Jako czytelnik chciałbym, żeby czasopisma były bardziej konkretne, a zarazem głębiej wnikały w istotę poruszanych problemów. Sądzę, że media drukowane będą sobie radzić świetnie do czasu wynalezienia taniego "papieru elektronicznego", który w dodatku można podrzeć. A do tego droga jeszcze daleka.

Wróćmy do Europy Środkowej. Jak pan widzi przyszłość tego regionu?

Jestem ostrożnym optymistą. Martwi mnie jedynie Rosja z jej agresywną polityką zagraniczną i rządami silnej ręki. Jeśli chodzi o wzrost gospodarczy, to jest on - i raczej będzie nadal - znaczny w całym regionie, natomiast musicie jeszcze poczekać na wielkie korzyści związane z członkostwem w Unii Europejskiej. Ważny jest też rozwój sektora publicznego.

A co ze wzrostem tendencji nacjonalistycznych i populistycznych w Czechach, w Polsce i na Słowacji? Zachodnie media chętnie o tym piszą.

Nie podzielam ich przesadnej reakcji. Europa Zachodnia też ma swoje niefajne partie populistyczne, jak choćby ugrupowanie Haidera w Austrii. Nie macie się czym przejmować.

"Dziennik" tropi anarchistów w internecie

"Dziennik" alarmuje: Inicjatywa Uczniowska "jest ściśle powiązana" z Federacją Anarchistyczną. Co gorsza, na internetowej stronie Inicjatywy "można przeczytać instrukcję, jak zrobić najlepszą bombę plamiącą".
Ten utrzymany w sensacyjnym tonie tekst Elizy Olczyk i Artura Grabka jest czołówką str. 6 dzisiejszego, wtorkowego wydania gazety. Artykuł powstał w wyniku internetowej wędrówki tropem młodzieży protestującej przeciwko Romanowi Giertychowi.
My wyruszyliśmy w podobną wędrówkę już tydzień temu. Jej owocem jest tekst "Anarchistyczne blogi o Romanie Giertychu", który zamieściliśmy 21 czerwca.
Przypominamy go. A przy okazji polecamy dyskusję, jaką zainicjował pod nim XaViER - autor ciekawego "Bloga Antyautorytarnego". Anarchista.

26.6.06

BBC uruchamia redakcyjną platformę bloggerską

BBC zmienia oblicze mediów. Dziś rano ten brytyjski gigant medialny uruchomił swoim redaktorom platformę bloggerską "The Editors".
Cel: większa interakcja między wydawcami programów BBC a ich odbiorcami.

Zasada jest prosta. Poszczególni wydawcy piszą posty, w których dzielą się swoimi dylematami z codziennej pracy redakcyjnej. Na przykład tłumaczą, dlaczego ułożyli materiały w takiej, a nie innej kolejności. Albo dlaczego dana informacja została podana w taki, a nie inny sposób. Odbiorcy mogą komentować te wpisy. Lub wysyłać swoje uwagi mejlem.
Do odwiedzania "The Editors" osobiście zachęca Helen Boaden, szefowa BBC News. BBC obszernie też tłumaczy genezę swojego pomysłu we własnym serwisie informacyjnym.
Ciekawe, że przywołują przy tym słowa amerykańskiego dziennikarza Jeffa Jarvisa, twórcy bloga "BuzzMachine":

"Jako ludzie mediów nauczyliśmy się od internetu i od blogów, że najwyższą medialną cnotą jest transparentność. Dotąd myśleliśmy, że tą cnotą jest obiektywizm, choć trudno dowieść, że jest się obiektywnym, gdyż wszyscy jesteśmy ludźmi. Wydawało nam się, że to do nas należy dostarczanie prawdy, podczas gdy w rzeczywistości to publiczność powinna móc decydować o tym, co jest prawdziwe".

Innymi słowy: odbiorca informacji powinien móc wiedzieć, jak ta informacja powstaje. Taką właśnie zasadę lansuje teraz BBC.
Pogląd iście rewolucyjny, zważywszy częste wśród ludzi mediów przekonanie o własnej nieomylności i niechęć do tłumaczenia się przed tzw. laikami z merytorycznych (a często i ideowych) wyborów dokonywanych codziennie w redakcjach.

Notabene, ten sam Jeff Jarvis już wczoraj zapowiedział akcję BBC na swoim blogu. A Wikipedia - ewidentnie na potrzeby wzajemnego olinkowania się z BBC - wzbogaciła swoje hasło o blogach.

25.6.06

Ważą się losy Bronisława Wildsteina. Wspiera go PiS

Zgodnie z zapowiedzią "Dziennika", dziś powinniśmy dowiedzieć się, czy Bronisław Wildstein pozostanie prezesem TVP. Bo właśnie na dziś - jak pisał w zeszłym tygodniu "Dziennik" - zwołane zostało posiedzenie zarządu Telewizji, na którym wbrew woli Wildsteina ma zostać wybrana nowa dyrektor TVP 3, Beata Jakoniuk-Wojcieszak. Kandydatka Samoobrony.
Wildstein grozi dymisją, jeśli zarząd TVP nominuje Jakoniuk-Wojcieszak.
Przez cały zeszły tydzień Samoobrona twardo upierała się przy swojej kandydatce. Forsowała też kolejne osoby na kierownicze stanowiska w TVP (m.in. Wojciecha Nomejkę na wiceszefa "Panoramy"). Co więcej, kandydaturę Jakoniuk-Wojcieszak popiera też PiS-owski wiceprezes zarządu TVP Sławomir Siwek.
Wydawało się więc, że Wildstein przegra z politycznymi naciskami. I odejdzie z Telewizji.
Tymczasem pod koniec zeszłego tygodnia PiS wykonał serię gestów wspierających Wildsteina. Publicznie poparli go: rzecznik rządu Konrad Ciesiołkiewicz, szefowa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Elżbieta Kruk oraz minister kultury Kazimierz M. Ujazdowski, którego list w tej sprawie opublikował piątkowy "Dziennik".
Samoobrona jeszcze trochę powywijała szabelką. M.in. Ryszard Czarnecki pozwolił sobie tak oto zadrwić z Elżbiety Kruk na swoim blogu (w piątek przedrukowała to "Gazeta Wyborcza"):

Przewodnicząca (także dzięki poparciu Samoobrony) KRRiTV Elżbieta Kruk, wybitny znawca mediów była łaskawa zarzucić Lepperowi, że pomyliła mu się telewizja z rolnictwem.
Kruk to mądry ptak, ale w każdym gatunku są wyjątki. Pani Ela, co prawda przypomina bardziej sroczkę niż kruka. Sroka - zgodnie ze starym polskim powiedzonkiem - patrzy w gnat, p. Kruk zapatrzona jest raczej w Prezydenta RP.
Jej problem polega na tym, że wychowała się kobieta na biało - czarnej TV. I tak jej zostało.
Pojawiła się też interpretacja, że sroczka przedawkowała. Nie wiem, bom nie ornitolog.

Ale już sobotni Krajowy Kongres Samoobrony studził emocje. Nie ma politycznej wojny między partią Andrzeja Leppera a PiS. Dzień wcześniej w pojednawczym tonie wypowiadała się też Anna Milewska, przedstawicielka Samoobrony w zarządzie TVP.
Czy to wszystko wystarczy, by Wildstein pozostał na stanowisku? I co z obsadą kierownictwa TVP 3? Zwłaszcza, że Samoobrona od dawna ma chrapkę na tę część Telewizji...? Tego nie wiemy.

Pewne jest jedno: dymisja Wildsteina byłaby klęską PiS. Pisaliśmy o tym tydzień temu.

Stenogram rozmowy Lecha Wałęsy z bezpieką dostępny w sieci

Odnaleziony w archiwach IPN sensacyjny stenogram rozmowy Lecha Wałęsy z pułkownikami PRL-owskich służb specjalnych jest już w internecie. Jego istnienie ujawnił w rozmowie z Piątą Władzą Grzegorz Braun, wrocławski dokumentalista i reżyser filmu "Plusy dodatnie, plusy ujemne".
W sieci jest też tekst przybliżający okoliczności tej rozmowy, autorstwa historyków IPN Sławomira Cenckiewicza i Grzegorza Majchrzaka.
Niedawno krótkie fragmenty stenogramu wydrukował "Ozon". Lech Wałęsa uznał go za mieszaninę jego prawdziwych wypowiedzi i esbeckich fałszywek, straszył też sądem Anitę Gargas, dziennikarkę tygodnika. Zdaniem historyków dokument jest prawdziwy.

Wstęp historyków IPN
Stenogram rozmowy

"Konfrontacja" Latkowskiego znika z TVP

- Kilkanaście godzin po programie o zabójstwie generała Papały usłyszałem, że zdjęto mój program "Konfrontacja" z jesiennej ramówki - pisze na swoim blogu Sylwester Latkowski.
Skąd taka decyzja władz TVP? Nie wiemy.
W ostatniej "Konfrontacji" Latkowski oskarżył prowadzących śledztwo w sprawie zabójstwa gen. Marka Papały o wyjątkową nieudolność i przymykanie oczu na kilka istotnych wątków. Sugerował też, że ze sprawą mogą mieć związek wysocy funkcjonariusze policji.

23.6.06

Le Monde: blogi nadzieją Partii Demokratycznej

Pisze o tym Corine Lesnes we francuskim "Le Monde", a za nią Onet.pl: przyszłością amerykańskiej Partii Demokratycznej są bloggerzy. Przykład? Słynny blog Markosa Moulitsasa "Daily Kos", odwiedzany przez ponad pół miliona ludzi dziennie (!).
Nic dziwnego, że Markos Moulitsas, który otwarcie wspiera Demokratów ma w tej partii - jak czytamy w "Le Monde" - "iście królewskie wpływy".

"Daily Kos" jest jednym z bodaj dziesięciu najważniejszych blogów politycznych w USA - a to już absolutna światowa czołówka.
Nie jest jednak zwykłym blogiem. W Wikipedii czytamy, że to raczej swoista "macierz blogów". Moulitsasa wspiera kilkuosobowa grupa współtwórców bloga. I to ten zespół, wraz z samym Moulitsasem, ma prawo wrzucania postów na główną stronę "Daily Kos". Ale swoje posty mogą pisać też inni bloggerzy. Tyle że na głównej stronie widzimy wówczas tylko tytuły ich tekstów. O tym, który z nich trafi na główną stronę decydują internauci w głosowaniu i sam Moulitsas ze swoją kilkuosobową drużyną.
Jest to więc blog ery Web 2.0, drugiej generacji internetu, w której twórca i odbiorca, producent i konsument stapiają się w jedno. Czyli w "prosumenta", jak to proroczo określił już w latach 70. Alvin Toffler.
Ciekawe, że podobny mechanizm zastosował właśnie portal Netscape - o czym pisze dzisiaj na swoim blogu Krzysztof Urbanowicz.
Jak czytamy w Wikipedii (ta zaś podaje to za blogiem "Instapundit"), w marcu 2003 r. Moulitsas wraz z Jerome Armstrongiem (blog "MyDD") byli pierwszymi bloggerami oficjalnie akredytowanymi na partyjnej konwencji - w tym wypadku konwencji stanowej Demokratów w Kalifornii. Zresztą "Daily Kos" regularnie uczestniczy w zbieraniu pieniędzy na kampanie wyborcze kandydatów demokratycznych.
Dodajmy, że autorzy "Daily Kos" szybko zauważyli artykuł na temat swojego bloga w "Le Monde". Przetłumaczyli go i od razu umieścili w "Daily Kos". Tę angielską wersję tekstu znajdziemy tu.

W Polsce era politycznych blogów tak naprawdę dopiero się zaczyna. Ale ich ekspansja jest kwestią czasu. Największą przeszkodą materialną jest słaby dostęp do internetu. A mentalną - niezbyt poważne jego traktowanie, i to nawet wśród tzw. elit. Także tych medialnych i politycznych.

22.6.06

Lech Wałęsa: Nie negocjowałem z bezpieką!

Coraz głośniej o odnalezionym niedawno w zasobach IPN sensacyjnym stenogramie rozmowy, jaką w 1982 r. przeprowadzili z Lechem Wałęsą dwaj pułkownicy PRL-owskich służb specjalnych. Dziś fragmenty stenogramu cytuje "Ozon", obszerne fragmenty drukuje też najnowszy numer tygodnika "Głos".
Istnienie dokumentu ujawnił wcześniej w wywiadzie dla Piątej Władzy wrocławski dokumentalista Grzegorz Braun, reżyser filmu o domniemanej agenturalnej przeszłości byłego prezydenta. Braun chce zrealizować widowisko telewizyjne na kanwie owego stenogramu.
Notabene, w ostatnich dniach nasz wywiad z Braunem zaczął żyć swoim własnym, sieciowym życiem. Przedrukowały go m.in. portal Prawica.net i popularny blog Adama Haribu.
W "Ozonie" na temat stenogramu wypowiada się sam Lech Wałęsa. Twierdzi, że dokument miesza jego prawdziwe wypowiedzi z fałszywymi. Ostro zwraca się też do prowadzającej z nim wywiad Anity Gargas: "Mam nadzieję, że nie spotkamy się w sądzie. Ostrzegam panią, ostrożnie, bo część materiałów to fałszywki". Co innego uważają historycy IPN - Jan Żaryn i Grzegorz Majchrzak. Ich zdaniem, stenogram to wiarygodny zapis rozmowy sprzed 24 lat.
Już wcześniej "Życie Warszawy" pisało, że Wałęsa chce ścigać sądownie Grzegorza Brauna. Taką decyzję podjął, gdy dowiedział się, że film Brauna - mimo zakazu emisji w TVP - krąży w internecie.

O stenogramie - za "Ozonem" - pisze też dzisiaj Onet.pl. Awantura wisi w powietrzu.

Zastanawiamy się, czy Lech Wałęsa rzeczywiście ma zamiar walczyć w sądzie z dziennikarzami, którzy będą ujawniać kolejne dokumenty odnajdywane w archiwach instytutu Pamięci Narodowej.

21.6.06

Anarchistyczne blogi o Romanie Giertychu

Wyruszyliśmy w wirtualną podróż tropem młodzieży protestującej przeciwko Romanowi Giertychowi.
Oto nasze pisane na gorąco zapiski z tej pasjonującej wędrówki.
"Należy każdy ruch społeczny jakoś skompromitować, by go zdławić. Ujawnić, choćby nieistniejącą, grupę wpływu stająca [pisownia oryginalna - 5W] za ludźmi, która niczym duch dziejów kieruje poczynaniami nieświadomych i zagrożonych obywateli. Władza chroni zbłąkane owieczki i dba by inni nie weszli na drogę występku jaką jest samodzielne myślenie i działanie" - narzeka autor bloga "oski", podpiętego pod stronę Centrum Informacji Anarchistycznej.
Kogo bronią te słowa? Oczywiście, tzw. Inicjatywę Uczniowską. To ona od kilku tygodni protestuje przeciwko nominacji Romana Giertycha na ministra edukacji narodowej.
Ów ruch doczekał się już dwóch przeciwstawnych stereotypów na swój temat. Pierwszy z nich - obecny w mediach - głosi, że to spontaniczny protest uczniowski. Drugi - lansowany przez Giertycha i jego zwolenników - głosi, iż protestującymi uczniami steruje lewica.
Sądzimy, że oba stereotypy są nieprawdziwe. Nasza wirtualna podróż utwierdza nas w tym przekonaniu.

Czym jest Inicjatywa Uczniowska? Wydaje nam się, że to ruch typowo lewacki. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że określenie "lewacki" uchodzi za pejoratywne. Sami uczestnicy ruchu zapewne woleliby nazwać go "wolnościowym". (My, całkiem roboczo, na potrzeby tego tekstu, pozostaniemy przy określeniu "lewacki").
Wystarczy zresztą zerknąć w manifest Inicjatywy. Już w pierwszym zdaniu czytamy, że jej celem jest "propagowanie oraz realizowanie w praktyce idei szkół wolnościowych opartych na samorządzie uczniów i partnerstwie w stosunkach uczeń-nauczyciel". W całym tym manifeście nie ma ani jednego słowa o Giertychu, prawicy, czy IV RP. Ruch chce po prostu systemowo zmienić model polskiej szkoły.
Skąd więc protest przeciw Giertychowi? Zapewne stąd, że lider LPR - jako minister edukacji - wydaje się poręcznym symbolem szkoły jako takiej, uznawanej za lewaków za "opresyjną" (w tej roli Giertych to swoiste dwa w jednym: nie dość, że "faszysta", to jeszcze szef "totalitarnej" instytucji; świetny cel lewackiego ataku).
Czy Inicjatywą Uczniowską steruje lewica? Wątpliwe.
Po pierwsze - gdyby tak było, protesty uczniowskie byłyby bardziej masowe (19 czerwca we Wrocławiu protestowało najwyżej sto osób), legalistyczne (nigdy podczas lekcji!) i jednoznacznie wymierzone w prawicę (a przecież dominuje hasło "Oddać szkoły w ręce uczniów", które nie jest ani lewicowe, ani prawicowe).
Po drugie - zerknijmy w "Blog antyautorytarny" niejakiego XaViER-a, który można znaleźć na anarchistycznej stronie "Czarno-czerwone blogi". XaViER ze swadą komentuje artykuły z gazet opisujące niedawny najazd Inicjatywy Uczniowskiej na Ministerstwo Edukacji Narodowej. Najmocniej wydrwiwa "Fakt" i "Dziennik", czyli gazety Axela Springera (któremu notabene wypomina anty-lewacką powstawę podczas rozruchów studenckich w 1968 r. w Niemczech). Ale sięga i po "Trybunę". I pisze wówczas tak:
"Jak można się spodziewać Trybuna poparła protest wielkim tytułem na czołówce: "Uczniowie, jesteśmy z wami!". Pytanie, czy gdy Inicjatywa Uczniowska będzie protestować przeciwko ministrowi z SLD, to też będą z nimi, ale mniejsza z tym. Dla Trybuny wypowiedziała się pedagog prof. Maria Łopatkowa: Konwencja Praw Dziecka mówi, że niepełnoletni mają prawo do zabierania głosu. Jeśli czegoś sobie nie życzą i nikt z decydentów nie chce z nimi rozmawiać, to protestują. Wszystko pięknie, ale widać tutaj sprowadzanie problemu do tego, że "Giertych nie wiedział jakie są techniki zawierania porozumień" i że jakby ktoś wyszedł z ministerstwa i porozmawiał, to młodzież by się tym zadowoliła i poszła do domu. Typowe myślenie autorytarne. Taką właśnie taktykę stosują lewicowe partie - wychodzą, rozmawiają, łagodzą, zapewniają o zrozumieniu itd., ale swoje i tak potem robią. To nie jest równorzędne traktowanie, ale paternalistyczne. "Dzieciom trzeba wytłumaczyć". I tyle".
Inicjatywa Uczniowska ma też słabość do spektakularnych akcji bezpośrednich. Taki charakter miało choćby wejście na teren MEN (przypominające działania Greenpeace'u). Czy zakłócanie spotkań Ligi Polskich Rodzin w Olsztynie i Wrocławiu. Notabene, akcja w Olsztynie była - w sensie propagandowym - wręcz wzorcowa: jednym, prostym działaniem trzy młode osoby wykreowały medialny, krajowy nius dnia.
A przecież tego typu mocne najścia na czyjś teren to nie jest metoda stosowana przez partie polityczne, lub ich przybudówki.

Jeśli nasz opis Inicjatywy Uczniowskiej jest słuszny, to nie pasuje on do żadnego z dwóch stereotypów, o których piszemy wyżej.
Bo to ani nie ruch stricte "uczniowski" (żadni uczniowie nie wyłaniają tu swoich delegatów na manifestacje; zresztą członkowie Inicjatywy zapewne działaliby niezależnie od tego, co na ich temat sądzą ich "zwykli" koledzy i koleżanki z klasy). Ani nie ruch sterowany przez "normalną" lewicę.

A jaki jest tzw. przeciętny uczestnik manifestacji organizowanej przez Inicjatywę Uczniowską? Można to sprawdzić patrząc w blog okraszony intrygującym hasłem "Niech znikną wizytówki na drzwiach".

Tak, czy inaczej, ów ruch dzieje się i w "realu", i w "wirtualu". Na ulicy i w internecie. Jak zresztą każdy współczesny ruch protestu. Wystarczy poczytać polską odnogę anarchizującej sieci informacyjnej Indymedia, by przekonać się, jak bogato relacjonowane są tego typu akcje.
Ciekawostka: "Gazeta Wyborcza" opisywała niedawno, jak to w ramach protestu przeciwko Giertychowi internauci namawiali się nawzajem na noszenie żółtych wstążek. I czym to poskutkowało w "realu".

Ciekawi jesteśmy Waszych opinii na temat Inicjatywy Uczniowskiej.

Lewica chce odbić media publiczne

Prawica przejęła publiczne media? Na pierwszy rzut oka - tak. Tyle że lewica właśnie próbuje do nich wrócić. Kuchennymi drzwiami. Oknami. Fortelem. Jakkolwiek. Byle w nich być.
Oto - jak zapowiada Anna Nalewajk we wtorkowym "Dzienniku" - lewica zamierza dziś (tj. w środę, 21 czerwca) powołać własny zarząd Polskiej Agencji Prasowej. Konkurencyjny wobec prawicowego. Z kolei Agnieszka Kublik w "Gazecie Wyborczej" alarmuje, że osoby rekomendowane przez Samoobronę na stanowiska kierownicze w TVP to ludzie z ekipy dawnego, SLD-owskiego prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego. Co więcej, Andrzej Lepper nie pozostawia wątpliwości, że zamierza wspierać ich nawet za cenę dymisji nowego, prawicowego szefa Telewizji Bronisława Wildsteina.

Przyjrzyjmy się obu tym przypadkom.

Primo: Polska Agencja Prasowa. Szefem jej rady nadzorczej za rządów lewicy był Jerzy Domański, redaktor naczelny lewicowego tygodnika "Przegląd" i prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Odwołany przez prawicę, nie złożył broni. Nie uznał tej decyzji. To on zwołał na dzisiaj - jak pisze wtorkowy "Dziennik" - "posiedzenie rady nadzorczej przez siebie kierowanej". Po co? "W porządku obrad jest powołanie nowego zarządu PAP" - czytamy w "Dzienniku".
Co z tego, że prawica już wcześniej zdążyła powołać nową radę nadzorczą, na czele z Krzysztofem Turkowskim? Co z tego, że owa rada powołała nowy zarząd PAP, na czele z prezesem Piotrem Skwiecińskim? Co z tego, że - jak pisze "Dziennik" - Skwieciński zarzuca dziś Domańskiemu działanie na szkodę firmy?
Domański tak to wszystko komentuje w "Dzienniku": - Skwieciński szuka na mnie haka. Jeżeli myśli, że ugnę się pod tymi śmiesznymi zarzutami i nie zwołam na środę posiedzenia rady, to się myli. Mam już nawet kandydata na następcę Skwiecińskiego.
Jak pisze "Dziennik", zwołane przez Domańskiego posiedzenie rady "odbędzie się nawet na rogu ulicy, jeśli jej członkowie nie zostaną wpuszczeni do siedziby agencji".
Dodajmy, że niedawno ten sam Domański publicznie narzekał, iż prawica gnębi jego "Przegląd". Pisaliśmy o tym 3 czerwca.

Secundo: TVP. Właśnie trwa awantura o obsadę kierowniczych stanowisk w tej instytucji. Zwłaszcza o TVP 3. Nowy prezes Telewizji Bronisław Wildstein chce sam decydować o ich obsadzie - i grozi dymisją, gdyby decyzje w tej sprawie mieli za niego podejmować politycy. Zaś Samoobrona - przeciwnie - chce uzyskać realny wpływ na TVP. I wprowadzić tam swoich ludzi. Nawet za cenę dymisji Wildsteina (o jej możliwych konsekwencjach pisaliśmy wczoraj).
Gdy zaś Agnieszka Kublik w "Wyborczej" demaskuje telewizyjną ekipę Samoobrony jako ludzi z poprzedniego, SLD-owskiego układu, pisze nie tylko o spornych kandydatach na kierownicze stanowiska w TVP. Ale i o członku nowej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Tomaszu Borysiuku oraz członkini nowego zarządu TVP Annie Milewskiej.
Odpór ofensywie Andrzeja Leppera na TVP próbuje dać PiS-owska szefowa KRRiTV Elżbieta Kruk. Ciekawe jednak, że nie tylko do TVP Samoobrona rekomenduje osoby związane z układem postkomunistycznym. Zwracał na to niedawno uwagę Michał Karnowski w "Newsweeku".

Przypomnijmy, że o tym, iż Samoobronie marzy się przejęcie TVP 3 jeden z nas pisał w innym miejscu już w lutym. Tę zapowiedź przypomnieliśmy w maju na "Piątej Władzy".

Cóż - lewicy wypada pogratulować uporu. A prawicę spytać o granice politycznych kompromisów.

19.6.06

Czy w 1982 r. Lech Wałęsa negocjował ze służbami specjalnymi PRL?

- Przyznaję, że jeśli miałem jeszcze jakieś złudzenia w sprawie Lecha Wałęsy, to dokument sprzed 25 lat rozwiewa je - przekonuje w wywiadzie dla "Piątej Władzy" Grzegorz Braun, reżyser zakazanego filmu o byłym prezydencie.
O głośnym reportażu Brauna "Plusy dodatnie, plusy ujemne" pisaliśmy kilkakrotnie. Ostatni raz 9 czerwca, gdy informowaliśmy, że dokument krąży w internecie, bo Telewizja Polska odmówiła jego emisji.
W tym czasie zmieniły się władze TVP. Prezesem Telewizji został Bronisław Wildstein, gorący zwolennik lustracji. Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że właśnie zapadła wstępna decyzja o emisji "Plusów..." w TVP.
Ale i to nie jest pewne, zważywszy niedawną zapowiedź możliwej dymisji Wildsteina.
Poniżej publikujemy wywiad, jakiego udzielił nam Grzegorz Braun. To, co mówi jest ostre i kontrowersyjne. Czasem bolesne dla niektórych osób, o których wspomina. Momentami - zwłaszcza w pierwszej części - sensacyjne. Zdecydowaliśmy się na tę publikację, bo uważamy, że sprawa "Plusów..." to jeden z najdziwniejszych, ale i najciekawszych przypadków w polskich mediach w tym roku. Rozmowa jest autoryzowana.

"Piąta Władza": - Wciąż głośno o Pana reportażu „Plusy dodatnie, plusy ujemne”. Tymczasem Pan już przygotowuje widowisko dokumentalne „Plusy dodatnie, plusy ujemne – 2”. Co to będzie?
Grzegorz Braun: - Podtytuł roboczy: „Ja jako Wałęsa i ja jako przekaźnik” – scenariusz powstał w oparciu o zapis rozmowy, jaką 14 listopada 1982 r. przeprowadzili ze zwalnianym z internowania Lechem Wałęsą dwaj pułkownicy. Jeden z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, drugi - z centrali MSW. Formalnie jest to rozmowa „uświadamiająca”, czy „ostrzegawcza” – funkcjonariusze mają zapoznać Wałęsę z prawami stanu wojennego i uzyskać podpis pod zobowiązaniem do przestrzegania tych praw. Wałęsa podpisu nie składa, bo, jak tłumaczy, „już od czterech lat” niczego nie podpisuje. Spotkanie przeradza się w coś w rodzaju zawoalowanych negocjacji politycznych. Wyłania się obraz radykalnie różny od naszych dotychczasowych wyobrażeń o walce Lecha Wałęsy z systemem komunistycznym. Przyznaję, że jeśli miałem jeszcze jakieś złudzenia w sprawie Lecha Wałęsy, to ten dialog sprzed 25 lat rozwiewa je.

Skąd pochodzi stenogram? To dokument dotąd nieznany.

- Odnalazł się bodaj w dwóch kopiach w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Ma zostać niebawem opublikowany w naukowym opracowaniu historyków IPN: Sławomira Cenckiewicza i Grzegorza Majchrzaka. Własną publikację przygotowuje też pismo „Głos” Antoniego Macierewicza. Ja dostrzegam w tym historycznym dokumencie walory literackie – w unikalnym, pełnym inwencji języku samego Wałęsy i w podszytej aluzyjnymi pogróżkami nowo-mowie funkcjonariuszy. Ale także walory dramaturgiczne, filmowe. To świetna sytuacja – i trzy pełnokrwiste postaci ekranowe. Dlatego chcę zrealizować na tej podstawie widowisko – „teatr faktu”. Zobaczymy, czy wstępne żywe zainteresowanie projektem jednej z redakcji Telewizji Polskiej przetrwa próbę czasu.

Jaki jest obecny status dokumentu „Plusy dodatnie, plusy ujemne”? W marcu Telewizja Polska odmówiła jego emisji. Od niedawna film krąży w internecie.

- Nie tyle „odmówiła”, ile raczej: „zaniemówiła” – od Wielkanocy nie otrzymałem żadnej formalnej odpowiedzi TVP na pytanie o „Plusy”. A tymczasem z publikacji m.in. na Waszej stronie dowiaduję się, że internauci jak zwykle znaleźli szybki sposób, by dotrzeć do tego, co ich interesuje. Cóż, płyty z „Plusami…” leżą w TVP od lutego.

Z tego wniosek, że film jest niczyj. I krąży po internecie w pełni legalnie. Można go sobie kopiować.
- Jestem legalistą, więc nie przytakuję - ani „niczyj”, ani „legalnie”... Ale jestem przecież mile zaskoczony, zaszczycony zainteresowaniem internautów – i nie tylko internautów – moim skromnym reportażem. Choć najbardziej cieszyłbym się, gdyby „Plusy” wyemitowała telewizja o możliwie szerokim zasięgu „rażenia”. Po to, by fakty, o których mówię, mogły dotrzeć do możliwie najszerszego kręgu odbiorców. Bo to są fakty, które wpłynęły na życie wszystkich Polaków - nie tylko szczęśliwych posiadaczy stałego łącza.

Ma Pan jakieś sygnały na temat tego filmu z TVP? Zwłaszcza od czasu, gdy zmieniły się władze Telewizji?

- W tych dniach za pośrednictwem TVP we Wrocławiu przekazano nam ekspertyzę prawną sporządzoną na zamówienie TVP przez panią prof. Ewę Nowińską, która orzeka, iż „emisja filmu doprowadzi do naruszenia dóbr osobistych Lecha Wałęsy”. A to m.in. dlatego, zdaniem pani profesor, że w „Plusach” wypowiadają się „osoby skonfliktowane z Lechem Wałęsą”, a „jeśli nawet znalazła się w tym materiale wypowiedź Lecha Wałęsy, to wobec jego zdenerwowania nie jest ona wartościową wypowiedzią drugiej strony”. To są cytaty, przypomnę, z „ekspertyzy prawnej” – nie z „Misia 2”. Notabene pani Nowińska jest istotnie wykształconym w PRL prawnikiem i szefową instytutu dziennikarstwa w szacownym Uniwersytecie Jagiellońskim.

A może film dałoby się sprzedać komuś innemu? Choćby którejś ze stacji komercyjnych?

- Żeby to było możliwe, musiałby się wyjaśnić status prawny „Plusów”. TVP po prostu milczy i jak dotąd nie nabyła „Plusów…” od producenta – mojego przyjaciela, Piotra Szymy. My sami nie możemy rozpowszechniać „Plusów…”, bo nie mamy pełni praw producenckich i autorskich - choćby do wykorzystanych w filmie materiałów archiwalnych z zasobów TVP.

Zmieniłby Pan coś w swoim filmie?

- To nie jest film dokumentalny. „Plusy” są reportażem historycznym. Sprawa Lecha Wałęsy – tajnego współpracownika „Bolka” – jest tak ciekawa, że niewątpliwie zasługuje na duży, pełnowartościowy film dokumentalny. Żeby jednak taki film stworzyć, trzeba by dysponować środkami, które pozwoliłyby dotrzeć do dziesiątków, jeśli nie setek świadków historii. Także do materiałów archiwalnych, do których ja z moimi przyjaciółmi nie mogliśmy dotrzeć. Ja zaledwie dotknąłem tematu.

Czy były jakieś problemy z realizacją „Plusów…”?

- Można krótko powiedzieć: same problemy. Przezwyciężone tylko dzięki Piotrowi Szymie, który ponosi tego przedsięwzięcia konsekwencje najbardziej wymierne – finansowe. Muszę tu Także wspomnieć o Henryku Jureckim, który „Plusy” montował. Jego skupienie i zaangażowanie pomogły doprowadzić do końca całe przedsięwzięcie w momencie, kiedy ja straciłem pewność, że to się w ogóle złoży w całość.

Co się stało?

- To był moment, kiedy straciliśmy jednego ze świadków. W przeddzień umówionego wywiadu wycofał się i stanowczo poprosił, żebyśmy w żadnym wypadku nie przyjeżdżali i nie niepokoili go w miejscu, w którym mieszka.

Co to za świadek?

- Osoba, której nazwisko bodaj najczęściej pojawia się w donosach TW „Bolka”. Człowiek przez niego poszkodowany.

Przestraszył się?

- To człowiek, który był odważny wówczas, kiedy nie było łatwo – w roku 1970. Teraz po prostu nagle oznajmił, że pod żadnym pozorem nie może ze mną rozmawiać. Musieliśmy też wyeliminować – już ze wstępnie zmontowanego materiału –wypowiedzi historyka, który z przyczyn osobistych poprosił o niewykorzystywanie wywiadu, którego nam udzielił. Przytaczam te anegdoty, dlatego że one w wyrazisty sposób pokazują, jak żywa jest sprawa „Bolka”.

Czy TVP robiła problemy podczas tworzenia filmu?

- Odkąd istnieje Instytut Pamięci Narodowej proponowałem w różnych miejscach realizację cyklu dokumentalnego pod roboczym tytułem „Z archiwum IPN”. Wyobrażałem sobie, że mógłbym opowiedzieć wiele ciekawych historii, które wyjaśniają się dzięki dostępowi do akt zgromadzonych w Instytucie. Notabene podkreślałem, że to pomysł nie tylko dla mnie - cykl mogłoby realizować wielu innych kolegów reżyserów. Jednak przez kilka lat byłem zbywany. Bodaj w 2003 roku sympatyczny kolega „redaktor zamawiający” z TVP powiedział mi bardzo wyraźnie, otwartym tekstem: „To jest bardzo ciekawe, ale w telewizji nigdy nie będzie żadnych teczek”.

Cykl nigdy nie powstał.

- Niezupełnie. Dwa lata temu zrealizowałem na zlecenie wrocławskiego ośrodka TVP reportaż, o którym rozmawialiśmy z redaktorem zamawiającym, że mógłby być pilotem cyklu. Opowiadał o sprawie kpt. Pawłowskiego, który w latach 50., z wyroku komunistycznego sądu został zastrzelony we wrocławskim więzieniu przy ul. Kleczkowskiej i pogrzebany w kwaterze 81a na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. We współpracy z Krzysztofem Szwagrzykiem z Biura Edukacji Publicznej w IPN we Wrocławiu powstał reportaż o tym, jak udaje się odnaleźć i zidentyfikować szczątki człowieka zastrzelonego przed pół wiekiem. Materiał ma tytuł „Z archiwum IPN. Tajemnica pola 81a” i również nie był do tej pory emitowany przez TVP. Do dzisiaj leży na półce w ośrodku wrocławskim.

Ale TVP kupiła ten film?

- Tak.

Przeszedł taką samą procedurę, jak „Plusy…”? Była komisja, która dopuściła go do emisji?

- Mieliśmy bardzo przyjemną kolaudację we wrocławskiej TVP. Koledzy powiedzieli mi wiele ciepłych słów i oznajmili, że będą starali się, by ten materiał został wyemitowany na antenie ogólnopolskiej jako pilot cyklu „Z archiwum IPN”. Ale tak się nie stało.

Mamy więc już nie jednego, a dwóch „półkowników”.

- Owszem. W telewizji słyszałem: „Teraz tego nie emitujemy, bo może gdy powstaną następne odcinki, to pokażemy cały cykl”. Tymczasem zmienił się redaktor zamawiający we wrocławskim ośrodku TVP. Nowy redaktor Piotr Załuski, reżyser, dokumentalista, z ogromną sympatią potraktował moją propozycję i po raz kolejny zabrał cały projekt cyklu „Z archiwum IPN” do Warszawy. Okazało się, że możliwa jest jego realizacja – w nader skromnych warunkach budżetowych - w regionalnej TVP 3. Zostałem poproszony o przedstawienie kilku pierwszych tematów do cyklu. Wśród tych pierwszych nie mogło zabraknąć TW „Bolka”. Tematy zostały przyjęte z pewną rezerwą – TVP3 zażyczyła sobie obszerniejszych scenariuszy. Napisałem je. Latem 2005 r. dostałem informację, że możemy przystąpić do realizacji cyklu.

Zaakceptowała go Warszawa?

- Tak. Redakcja publicystyki TVP 3. Wkrótce potem, jeszcze latem zeszłego roku, zrobiliśmy zdjęcia i wywiady do jednego z tematów związanych z Wrocławiem…

Czyli jest jeszcze jeden film? Trzeci?

- Nie, bo nie powstał.

Dlaczego?

- Bo wtedy z kolei zamknął się przed nami IPN. Pełniący obowiązki prezesa Instytutu prof. Leon Kieres rozesłał do terenowych oddziałów IPN okólnik, który de facto zamknął dostęp do akt badaczom postronnym, takim jak ja. Żeby zaś dokończyć nasz film, musielibyśmy mieć dokumenty na temat sprawy, o której chcieliśmy opowiedzieć. Nie dostaliśmy ich. Muszę tu zaznaczyć, że w IPN już dawniej składałem wnioski badawcze, prośby o udostępnienie akt na różne interesujące mnie tematy. I udostępniano mi takie akta – w ośrodkach IPN we Wrocławiu, w Krakowie i w Warszawie. Ale to się raptownie skończyło latem 2005 r. Nim złożyłem pierwsze wnioski badawcze, najpierw złożyłem wniosek o udostępnienie akt, które mogłyby dotyczyć mnie samego - i jak dotąd żadnych materiałów nie otrzymałem. Wspominam o tym dlatego, że ten i ów pyta, skąd się właściwie wziąłem. Kim jestem w tej historii. Dlaczego tym się zajmuję, kto mnie nasłał i kto za mną stoi.

No więc kto za Panem stoi?

- Daję słowo, że czasem przydało by się bardzo, żeby ktokolwiek za mną stanął – ale, poza rodziną i przyjaciółmi, jakoś się nikt nie kwapi.

Mówi Pan, że prof. Kieres zamknął dostęp do akt IPN. A jednak w „Plusach…” widzimy akta dotyczące TW „Bolka”.

- Uwierzytelnione kopie dokumentów „Bolka” otrzymałem dzięki pomocy dobrych ludzi – mimo szlabanu opuszczonego w IPN przez Leona Kieresa.

I pojechaliście z tymi papierami do Lecha Wałęsy.

- O wywiad z nim zabiegałem przez dłuższy czas korespondencyjnie. Poinformowałem biuro Lecha Wałęsy, że przygotowuję materiał dokumentalny pod roboczym tytułem „Plusy dodatnie, plusy ujemne” o sprawie TW „Bolka”. W październiku zaprosiła mnie na wywiad do Gdańska pani Maria Wałęsówna, która zdaje się przejęła akurat wówczas rolę sekretarza Pana Prezydenta. Potwierdzenie zaproszenia dostałem faksem na firmowym papierze Biura Lecha Wałęsy: „Mam nadzieję, że wspólnym wysiłkiem uda nam się stworzyć materiał, który rzeczowo rozjaśni kontrowersje wokół tzn. [tak w oryginale] sprawy „Bolka”. Z poważaniem Lech Wałęsa”. Nie wiem, dlaczego Pan Prezydent umówił się ze mną, a skoro już to zrobił, to dlaczego wywiad potoczył się tak, jak to widać, słychać i czuć w naszym materiale. Przypuszczam, że gdy się umawiał, nie wiedział jeszcze, że otrzyma status pokrzywdzonego od Leona Kieresa.

Podczas wywiadu już wiedział?

- Gdy 15 listopada przyjechaliśmy do Gdańska na umówiony wywiad, w biurze Lecha Wałęsy dowiedzieliśmy się, że nazajutrz Pan Prezydent otrzyma status pokrzywdzonego. I że w związku z tym będzie konferencja prasowa z udziałem Lecha Wałęsy i Leona Kieresa, na którą jesteśmy zaproszeni.

Zbieg okoliczności?

- Z naszej strony – na pewno tak. Nie byłoby nas zwyczajnie stać na to, by pojechać jeszcze raz do Gdańska na konferencję prasową. Dla nas to była gratka, że jednego dnia mamy wywiad, a nazajutrz konferencję.

Z której zostaliście wyrzuceni.

- Na raty. Najpierw ja zostałem wyproszony - przez panią Ewelinę Wolańską, szefową Biura LW, która reprezentowała Lecha Wałęsę m.in. w procesie lustracyjnym. Następnie zostali wyrzuceni moi koledzy - przez funkcjonariuszy BOR. Wśród licznie zgromadzonych wówczas dziennikarzy nie znalazł się nikt, kogo zająłby fakt eliminowania jednej ekipy z „otwartej konferencji prasowej”.

Taki był efekt przeprowadzonego dzień wcześniej wywiadu z Wałęsą. To chyba najmocniejsza scena „Plusów…”. Pan daje Wałęsie dokumenty, a on drze je na strzępy. Widział je wcześniej?

- Nie. To jest, moich kopii wcześniej nie oglądał. Ale przecież w swoim czasie miał do czynienia z oryginałami, których część „zgubiła się” po tym, jak zażyczył sobie ich dostarczenia Pałac Prezydencki w pierwszej połowie l. 90.. Na szczęście zostały kopie.

Wałęsa drze je nie zaglądając do środka?

- Nie zaglądając. Jakoś nie był ciekaw. Ja jeszcze w rozmowach telefonicznych z panią Marią Wałęsówną podkreślałem, jak bardzo zależy mi na tym, by moja ekipa miała czas niezbędny na przygotowanie się do zdjęć. Wyjaśniałem, że zależy mi, by zdjęcia miały charakter filmowy, dokumentalny, a nie „niusowy”. Tak, by nie uchybić panu prezydentowi formą ujęć, gdyby realizacja była zbyt pospieszna. I choć obiecano mi cały kwadrans na ustawienie planu, już minutę po wejściu do biura moja ekipa stała się obiektem napastowania – inaczej nie da się tego określić – ze strony samego Pana Prezydenta.

W jaki sposób?

- Pan Prezydent w charakterystyczny dla siebie, gburowaty sposób dawał do zrozumienia, że zaraz będzie musiał wyjść, jeśli „ci ludzie” będą się dalej „tak grzebać”. Moi koledzy – operator Tomasz Ciesielski i Paweł Marcinów, dźwiękowiec – w ciągu trzech minut byli gotowi ze światłem, kamerami i mikrofonami. Ale wiedziałem już, że mój rozmówca nie poświęci mi wiele czasu. Że z jakiegoś powodu dąży do zerwania wywiadu. To było jeszcze przed włączeniem kamer.

No i stało się. Wywiad został zerwany.

- Dość szybko skonstatowałem, że nie będę mógł zadać wszystkich pytań, które sobie przygotowałem. Kiedy Lech Wałęsa z właściwą sobie uprzejmością spytał: „Czy pan ma jeszcze jakieś mądre pytania?” – zrozumiałem, że on mi po prostu za moment wstanie z fotela. Wówczas przeszedłem do sedna sprawy i poprosiłem prezydenta o skomentowanie kompromitujących go materiałów...

A Wałęsa je podarł… Jak dalej potoczyły się losy „Plusów…”?

- Zmontowaliśmy je i w lutym złożyliśmy w ośrodku TVP we Wrocławiu, który z kolei przesłał je do redakcji zamawiającej w Warszawie. W marcu była kolaudacja. W kwietniu, tuż przed Wielkanocą otrzymaliśmy „protokół posiedzenia komisji kolaudacyjnej” i natychmiast formalnie odpowiedzieliśmy nań.

Co Pan napisał w swojej odpowiedzi?

- Że wraz z moim producentem Piotrem Szymą nie mogę podpisać protokołu, ponieważ w sposób fałszywy i pokrętny prezentuje on przebieg kolaudacji.

Ale ośrodek wrocławski kolaudował wcześniej „Plusy…”?

- Formalnie – nie. Piotr Załuski obejrzał film i bardzo pochlebnie wyraził się na jego temat.

Ma Pan żal do TVP?

- Żal? Nie mam żalu do nikogo. Raczej politowanie. Wydaje mi się, że to jest pewien drobny fakt, który jakoś ogniskuje rzeczywistość artystyczno-polityczną, w jakiej żyjemy. Na przykładzie tej historii można lepiej zorientować się, jak to właściwie w Polsce jest.

Traktuje Pan swój reportaż jako początek jakiejś większej kwerendy historycznej…?

- Nie chcę się „specjalizować” w sprawie od Lecha Wałęsy. Nie chcę, żeby ta sprawa zdominowała moje życie twórcze. Ale scenariusz „Plusów 2” (widowiska pod roboczym tytułem: „Ja jako Wałęsa i ja jako przekaźnik”) już napisałem i złożyłem w TVP – więc nie chcę, żeby się zmarnował. Aktorzy czytają role.

Czy będzie Pan kontynuował cykl „Z archiwum IPN”?

- Proponowałem go rozmaitym „redaktorom zamawiającym” bodaj przez pięć lat. Dziś szczęśliwie zrobiło się więcej chętnych do zajmowania się takimi historiami. Więc nie mam wybujałego „poczucia wyjątkowości misji” ani „obowiązku”. Ale mam parę historii napoczętych, więc postaram się je dopowiedzieć. Jak będzie za co.

Jest Pan zwolennikiem lustracji?

- Jestem ogromnym zwolennikiem faktów. Mają dla mnie nieodparty urok. Uważam, że pisanie historii z pominięciem tak istotnych źródeł, jak np. te wytworzone przez tajne służby komunistyczne, byłoby warsztatowym błędem. Ale przede wszystkim jestem zwolennikiem wolności – np. wolności badań historycznych, twórczości artystycznej i wolności dostępu do informacji. Więc, ma się rozumieć, jestem zwolennikiem jawności życia publicznego i jawności biografii osób publicznych.

Z Grzegorzem Braunem rozmawiali
Łukasz Medeksza i Artur Chodziński.


Grzegorz Braun urodził się w 1967 r. Reżyser i scenarzysta. Autor m.in. kilkunastu filmów dokumentalnych. Wśród nich: „Droga do skrzyżowania” (o udziale Ludowego Wojska Polskiego w inwazji na Czechosłowację w 1968 r.), „Śmierć człowieka utalentowanego” (o sprawie Teodora Bujnickiego – poety, zastrzelonego w Wilnie w 1944 r. z wyroku sądu podziemnego za kolaborację z sowietami), „Wielka ucieczka cenzora” (o Tomaszu Strzyżewskim, który potajemnie skopiował i w 1977 r. ujawnił zbiór dokumentów znanych jako „Czarna księga cenzury PRL”).

Dymisja Wildsteina byłaby klęską i PiS, i TVP

Powiało sensacją. "Newsweek" twierdzi, że Bronisław Wildstein rozważa dymisję z niedawno objętej funkcji prezesa TVP. Powód? Naciski ze strony PiS.
Oczywiście, można założyć, że to strachy na lachy. Że Wildstein tylko grozi. Chce uwolnić się od nacisków i zademonstrować swoją niezależność.
Ale co będzie, jeśli faktycznie zrezygnuje?
Po pierwsze - będzie to klęska PiS. Bo byłby to dowód, że partia braci Kaczyńskich niczym nie różni się od takiego np. SLD z czasów Leszka Millera. Zyskałaby też poważnego, obdarzonego temperamentem krytyka. Byłaby to strata na miarę zerwania sojuszu Kaczyńskich z prof. Jadwigą Staniszkis. Mało tego. Z punktu widzenia PiS, trudno o gorszy czas dla takiej dymisji. Rządząca partia jest właśnie atakowana za nominacje kadrowe w największych spółkach Skarbu państwa. Dziś pisze o tym Witold Gadomski w "Gazecie Wyborczej".
Po drugie - będzie to klęska TVP. Ta potężna instytucja od lat nie może zdecydować się na to, czy chce być misyjna, czy komercyjna. A jeśli misyjna - to jak zadbać o oglądalność i z czego żyć. To znacznie poważniejszy problem, niż upolitycznienie TVP. Notabene, te dylematy analizuje najnowszy "Press", przytaczając zapowiedzi, że pod Wildsteinem telewizja publiczna "ma się stać bardziej misyjna i elitarna". I to nawet za cenę spadku oglądalności. Odporny na naciski i nastawiony na misyjność prezes dawał nadzieję na autentyczną, głęboką reformę TVP. I to wbrew woli polityków. Bo łatwo wydedukować, że spadek oglądalności TVP nie leży w interesie polskiej klasy politycznej. Dymisja Wildsteina może być klęską "opcji na misyjność".
Swoją drogą, w tym samym tekście Janina Paradowska z "Polityki" komentuje: - Wszyscy, którzy mieli okazję wcześniej współpracować z Wildsteinem, mówią, że prędzej czy później zrezygnuje on z funkcji.
Prorocze słowa?

Gra o PZU

Prawdziwą bombę zdetonowała wczoraj wieczorem telewizja TVN. Jej reportaż śledczy "Gra o PZU" Witolda Gadowskiego, Jarosława Jabrzyka i Przemysława Wojciechowskiego to - naszym zdaniem - bardzo ważne wydarzenie medialne i polityczne.
Dziennikarze TVN zdobyli tajne dokumenty, dotarli do niezwykłych świadków i postawili kilka bardzo mocnych tez. Z reportażu wyłania się przerażający obraz Polski - kraju, w którym liczą się wyłącznie służby specjalne, skorumpowani politycy i gigantyczne pieniądze, a przeciwnikom niektórych grup interesu grozi się śmiercią. Szczegóły całej sprawy i fragmenty reportażu znajdziecie tutaj.
Nas zainteresował jeden z pobocznych wątków filmu. Otóż dziennikarze TVN ujawnili materiały prokuratury, w których wprost pisze się, że poufne dokumenty, które miały skompromitować prezesa PZU Życie z czasów rządów AWS Grzegorza Wieczerzaka wyciekły swego czasu do "Gazety Wyborczej" z Banku Handlowego. Jego prezesem był wtedy zaufany człowiek prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego - Cezary Stypułkowski. Ten sam, którego ostatnio - w atmosferze skandalu - odwołano z funkcji... prezesa PZU.
Rzadko zdarza się, że jedne media dyskredytują inne, ujawniając ich informatorów. W tym wypadku dziennikarze śledczy TVN wyraźnie zasugerowali, że "Gazeta Wyborcza" uczestniczyła pośrednio w spisku mającym na celu zniszczenie Wieczerzaka. Jesteśmy ciekawi reakcji "Wyborczej" na ten bardzo poważny zarzut.
Na razie - w kilkadziesiąt minut po emisji filmu - trwa już zażarta dyskusja na internetowym forum portalu Gazeta.pl. Jesteśmy przekonani, że to dopiero jej początek.

16.6.06

Przewidzieliśmy to: Axel Springer inwestuje w internet. Co na to Holtzbrinck?

Trzy dni temu analizowaliśmy możliwe konsekwencje wejścia niemieckiego koncernu Holtzbrinck na polski rynek mediów. Przypomnijmy: poprzez swoją spółkę Verlagsgruppe Handelsblatt, Holtzbrinck kupił 70 proc. udziałów w firmie, do której należy duży, wrocławski portal finansowy Money.pl.
Pisaliśmy, że to znamienne, iż tak duży koncern zaczyna ekspansję w Polsce właśnie od internetu. Co więcej, w Niemczech Holtzbrinck to rywal Axela Springera, który wszak od kilku lat systematycznie podbija rynek polskiej prasy, choć zaniedbał przy tym internet. W tym kontekście zadaliśmy pytanie: "Może więc zamiast planować kolejne nowe gazety, Axel Springer też zainwestuje w internet?".
I oto słowo staje się ciałem. Dzisiejsza "Gazeta Prawna" obwieszcza: "Axel Springer Polska wkracza do gry o pieniądze w internecie". Chce uruchomić portal konkurencyjny wobec Gazety.pl. Onetu.pl. Wp.pl i Interii.pl.
Szerzej opowiada o tym prezes Axel Springer Polska Florian Fels w dzisiejszym wywiadzie dla portalu Wirtualnemedia.pl.
Tak więc Axel Springer kontynuuje śmiałą ekspansję w Polsce. I szybko reaguje na wejście Holtzbrincka.
Pytanie: co teraz zrobi Holtzbrinck?
Puszczamy wodze fantazji i obstawiamy, że nie tylko - jak pisaliśmy trzy dni temu - będzie umacniał się w internecie. Ale też być może spróbuje dogadać się z którymś z dużych polskich graczy. Kto wie - może z Agorą? (Oba koncerny mają wspólnego wroga - Axela Springera; poza tym Agora jest w potrzebie; no i już od dawna krążą spekulacje, że chciałaby uruchomić własny tygodnik, wzorowany na niemieckim "Die Zeit" - no a przecież "Die Zeit" to gazeta Holtzbrincka). A może z "Rzeczpospolitą"? (Jeśli "Rz" zaczęłaby np. przekształcać się w duży dziennik biznesowy, mogłaby być polskim odpowiednikiem "Handelsblatta", którego wszak wydaje Holtzbrinck).
No ale to tylko spekulacje.
Powtórzymy zatem puentę naszego wpisu sprzed trzech dni: "Wygląda na to, że z całej tej walki gigantów zwycięski wyjdzie (...) internet. Jako już być może wiodący segment mediów".

15.6.06

Trwa awantura o wpis na blogu Piotra Zaremby

Kinga Dunin żąda w "Gazecie Wyborczej", by Piotr Zaremba usunął ze swojego bloga wpis na jej temat. Zaremba oświadcza, że podtrzymuje wszystko, co napisał na blogu.
Na takim etapie jest spór, o którym pisaliśmy 12 czerwca. Rzecz jest poważna, bo Zaremba zasugerował w blogu, iż Kinga Dunin relatywizuje problem pedofilii. Dunin odebrała to jako element prawicowej ofensywy ideowej wymierzonej w lewicę. My zwróciliśmy uwagę na coś innego: z pierwszego tekstu w "Wyborczej" na ten temat wynikało, że Zaremba bagatelizuje swojego własnego bloga jako coś, co "pisze się pod wpływem chwili". Zdziwiło nas to, bo uważamy wypowiedzi na blogach za równe znaczeniem tekstom w gazetach.
Tyle że wówczas słowa Zaremby nie były autoryzowane. W odpowiedzi, oburzony Zaremba napisał do "Wyborczej" list, w którym zarzucił jej, że jego wypowiedzi zostały "szczególnie drastycznie" przekręcone. I choć, jego zdaniem, "sprawa była błaha", to on jak najbardziej przyznaje się do wszystkiego, co pisze w swoim blogu.
Zarembę broni w swoim blogu jego kolega z "Newsweeka" Michał Karnowski. Tak oto walka o dusze i umysły Polaków przeniosła się do blogosfery.

Passentowie - rodzina bloggerów

Agata Passent poszła w ślady swojego ojca Daniela Passenta i od kilku dni prowadzi bloga. Pierwszy wpis jest z 9 czerwca.
Jak czytamy w tym blogu, Agata Passent jest w ciąży. Refleksje na ten właśnie temat dominują w kolejnych wpisach. Ale jest i inny wątek. Autorka bloga z niepokojem konstatuje rosnący wpływ nowych technologii na nasze życie. Wyraźnie się od nich dystansuje. "Dlaczego większość z nas, po wejściu do domu, pierwsze co robi, to włącza świedzidełka, jak w centrum NASA włączamy radio, albo komputer, albo telewizor a najlepiej wszystko jednocześnie?" - pyta Agata Passent.
No właśnie: dlaczego? Może dlatego, że to nas po prostu kręci. Tak, jak pisanie blogów. Najwyraźniej jest to nowe, ulubione hobby rodziny Passentów. Bo ojciec Agaty, Daniel Passent, też jest bloggerem od niedawna. Zaczął 24 maja. Pisze głównie krótkie felietony polityczne.
Sądząc po ilości komentarzy, blog Daniela Passenta ma liczne grono wiernych fanów. Ich entuzjazm wzbudziła zwłaszcza ogłoszona 12 czerwca przez Passenta na blogu akcja "Wybieramy łże-elitę". Passent chce, przy pomocy internautów, podpowiedzieć władzom PiS nazwiska osób tworzących - jak to określił niedawno Jarosław Kaczyński - "kilkusetosobową grupę, która znajduje się w różnych ważnych punktach naszego życia społecznego, a niekiedy obdarzona jest różnego rodzaju tytułami, żyje w zamkniętym świecie". Sam Passent podpowiada m.in. Aleksandra Kwaśniewskiego, Adama Michnika, Leszka Balcerowicza i Pawła Janasa. Internauci od trzech dni dorzucają dziesiątki kolejnych nazwisk. Dziś koniec akcji.
Passentowie nie są jedyną znaną rodziną bloggerską w Polsce. Od paru lat blogi prowadzi rodzina Cywińskich, na czele ze znanym publicystą katolickim Bohdanem Cywińskim (jego blog jest tu).

14.6.06

Paweł Janas - internetowy wróg nr 1

Przeżywając traumę pomeczową trafiliśmy na bardzo interesujący blog komentatorów sportowych Gazety Wyborczej. W pełni zgadzamy się z ich oceną wydarzeń z Dortmundu. Swoją drogą - podoba nam się szybka reakcja dziennikarzy - bloggerów na wydarzenie, o którym dyskutują miliony Polaków.

A co my o tym wszystkim sądzimy? Naszym zdaniem winnym przegranej Polski w meczu z Niemcami jest trener Paweł Janas. On nie chciał wygrać meczu, który wygrać musieliśmy. Znowu czekał ze zmianami. Gdy się już obudził, to ofensywnego Krzynówka zmienił na Lewandowskiego. Potem Żewłakowa na Dudkę. A w tym czasie Maciej Żurawski - nasz supersnajper - już od ponad pół godziny snuł się po boisku ledwo powłócząc nogami. W tym czasie Niemcy wprowadzali na boisko ofensywnie grających zawodników - Odonkora i Neuville'a - i to oni wygrali dla swojego kraju ten mecz.

Polski internet już wrze. Przede wszystkim - niechęcią do trenera Pawła Janasa. A co Wy sądzicie o naszym mundialu?

Michał Żewłakow znów pisze bloga !

A jednak. Obrońca polskiej reprezentacji piłkarskiej Michał Żewłakow wrócił do pisania bloga. Znów możemy sobie poczytać, jak wygląda życie codzienne naszych kadrowiczów na mundialu w Niemczech.
Przypomnijmy: 12 czerwca opisywaliśmy, że Żewłakow przestał uzupełniać bloga kilka dni wcześniej - 7 czerwca. A więc niedługo przed przegranym przez Polaków meczem z Ekwadorem.
Wczoraj wieczorem zaglądamy do bloga Żewłakowa - i własnym oczom nie wierzymy. Nie dość, że polski obrońca przeprosił się ze swoim internetowym dziennikiem, to jeszcze uzupełnił brakujące wpisy z kilku dni. Opisuje m.in. mecz z Ekwadorem.
Szkoda tylko, że Żewłakow po raz kolejny stracił "pałera" do pisania. Tym razem ostatni wpis jest z niedzieli, 11 czerwca.
Z niecierpliwością czekamy na kolejny powrót Żewłakowa do blogosfery. Zwłaszcza zaś na wpisy o meczu z Niemcami.

13.6.06

Holtzbrinck w Polsce: wejście smoka?

Prawdziwe trzęsienie ziemi przeżywa polski rynek mediów. Akcje Agory spadają już od pół roku, a do gry wkroczył dzisiaj nowy wielki gracz: niemiecki koncern Holtzbrinck. Rywal Axela Springera.
Holtzbrinck specjalizuje się w prasie biznesowej. W Niemczech wydaje m.in. ekonomiczny dziennik "Handelsblatt" oraz prestiżowy tygodnik opinii "Die Zeit". Ale też np. codzienną gazetę regionalną "Lausitzer Rundschau", która ukazuje się w Cottbus, niemal tuż za polską granicą zachodnią. Holtzbrinck ma również znaczące udziały w wydawnictwach prasy biznesowej m.in. w Czechach, Słowacji i Bułgarii.
Teraz kupił 70 proc. udziałów w spółce, do której należy duży, wrocławski portal finansowy Money.pl.
Prawdopodobnie to tylko pierwszy etap ekspansji Holtzbrincka w Polsce. Pytanie: jakie będą kolejne? Czy Holtzbrinck wejdzie w segment polskiej prasy biznesowej? Czy może postawi na rozwój internetu?
Tymczasem kłopoty ma Agora. Jej akcje wciąż spadają. Owszem, na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych mieliśmy wczoraj "Czarny Wtorek". Ale dla Agory to tylko dalszy ciąg smutnego trendu, który widać od początku roku. Między styczniem a czerwcem jej akcje straciły na wartości prawie 60 proc. I to mimo że "Gazeta Wyborcza", flagowy okręt spółki, to wciąż największy dziennik opiniotwórczy w Polsce oraz "Marka Wysokiej Reputacji".
Nic dziwnego, że - według nieoficjalnych informacji "Pulsu Biznesu" - prezes spółki Wanda Rapaczynski odejdzie niedługo na emeryturę. Trwają poszukiwania jej następcy. "Zwycięski kandydat będzie musiał połączyć wizję strategii i kreatywność w kierowaniu firmą, by inspirować jej pracowników do bycia przez cały czas wiernym najwyższym standardom" - napisała Agora w ogłoszeniu firmy headhunterskiej cytowanym przez "Puls Biznesu".
Agora zmaga się z coraz ostrzejszą konkurencją ze strony Axela Springera. Jego "Dziennik" - bezpośredni rywal "Wyborczej" - sprzedaje się już średnio w ponad 200 tys. egzemplarzy. Teraz Axel chce uruchomić nowy dziennik sportowy. A przecież ma jeszcze świetnie sprzedający się tabloid "Fakt", tygodnik opinii "Newsweek Polska", miesięcznik biznesowy "Forbes", gazety kobiece, młodzieżowe, motoryzacyjne, komputerowe... Całe imperium.
Na razie Agora sięga po sprawdzone metody i przedłuża atrakcyjną prenumeratę teczkową "Gazety Wyborczej" - znakomite narzędzie zwiększające sprzedaż i przywiązujące czytelników do tytułu.
Ale wróćmy do pytania: co zrobi Holtzbrinck? Jaką przestrzeń znajdzie sobie na tym ciasnym rynku?
Obstawiamy, że Holtzbrinck jednak skupi się na internecie. Po pierwsze - bo coraz większy odsetek budżetów reklamowych płynie właśnie do tego segmentu mediów. Po drugie - bo gazety w Polsce generalnie sprzedają się raczej słabo. Po trzecie - bo choć Axel Springer prowadzi ogromną ekspansję, to - naszym zdaniem - mocno zaniedbał internet. Za to, paradoksalnie, w tym segmencie świetnie radzi sobie Agora.
Zresztą jest znaczące, że tak wielki gracz, jak Holtzbrinck, zaczyna ekspansję w Polsce właśnie od przejęcia portalu internetowego, nie zaś gazety, czy udziałów w telewizji.
Może więc zamiast planować kolejne nowe gazety, Axel Springer też zainwestuje w internet?
Bardzo cieszy nas ta perspektywa. Bo wygląda na to, że z całej tej walki gigantów zwycięski wyjdzie właśnie internet. Jako już być może wiodący segment mediów.

Dziennikarz z Niemiec oświadcza, że był agentem Służby Bezpieczeństwa

Dramatyczną historię opowiada "Gazeta Wyborcza Wrocław". Oto Jaromir Jankowski, pod koniec lat 70. działacz wrocławskiej opozycji antykomunistycznej, dziś dziennikarz niemieckiego radia, publicznie przyznał, że w latach 1978-1980 donosił na swoich kolegów Służbie Bezpieczeństwa.
Jako jej tajny współpracownik miał pseudonim "Piasecki". Za donosy zdarzało mu się brać pieniądze. W 1980 r. wyemigrował do Niemiec. Jak sam opowiada, pisywał do prasy emigracyjnej i współpracował z Radiem Wolna Europa - pod pseudonimem "Paweł Narbutowicz".
"Wyborcza" nie tylko opisuje przypadek Jankowskiego. Zamieszcza też (i to w całości) jego długi list do działaczy dawnego Studenckiego Komitetu Solidarności we Wrocławiu. To właśnie w tej organizacji działał Jankowski. To na jej działaczy donosił.
List jest dramatyczny, pełno w nim bardzo emocjonalnych sformułowań. "Najbardziej bolesny i stygmatyzujący mnie do końca życia jest fakt zdrady zaufania żywych ludzi" - pisze Jankowski. - "I za to przepraszam z głębi duszy wszystkich działaczy SKS-u i wszystkich moich bliskich i przyjaciół, którzy teraz przekonają się o podwójności mojego oblicza".
Dalej jest jeszcze mocniej: "Liczę się z tym, że przebaczenia nie będzie. Moim dzieciom chcę powiedzieć, że nie są za mnie odpowiedzialne. I że jeśli ktokolwiek wypomni im, że mają lub mieli ojca agenta, to nie będą to orędownicy prawdy w imię li tylko prawdy. Zrozumiem, jeśli dzieci się ode mnie odwrócą, nawet jeśli nie w pogardzie, to z czystej rozpaczy, że nie stałem się dla nich autorytetem, jakiego każde dziecko ze strony ojca potrzebuje".
Warto tu przypomnieć, że SKS powstał po śmierci Stanisława Pyjasa w 1977 r. Założycielami Komitetu byli m.in. Bronisław Wildstein - od niedawna prezes TVP - oraz Lesław Maleszka, w latach 90. czołowy publicysta "Gazety Wyborczej", który też okazał się agentem SB.

W tekście o Jankowskim "Wyborcza" tylko jednym, dość ogólnym zdaniem przypomina kontekst tej publicznej spowiedzi.
Przypominamy więc my. Wszystko zaczęło się wiosną 2005 r., gdy wśród dawnych wrocławskich opozycjonistów zaczął krążyć ogromny zasób SB-ckich akt dotyczących SKS. Prawdopodobnie wyciekły jakimś nieoficjalnym kanałem. W tych dokumentach dawni działacze SKS znaleźli pseudonimy licznych agentów, którzy na nich donosili. Przynajmniej jeden pseudonim udało się rozszyfrować (choć nazwisko owego agenta nie zostało dotąd ogłoszone). Latem 2005 r. pisało o tym "Słowo Polskie - Gazeta Wrocławska".
Pod koniec marca 2006 r. dawny działacz wrocławskiego SKS i "Solidarności", a dziś wojewoda dolnośląski Krzysztof Grzelczyk zapowiedział, że ujawni nazwiska oficerów SB i niektórych agentów, którzy szkodzili wrocławskim opozycjonistom. Wówczas o całej sprawie obszernie napisał tygodnik "Panorama Dolnośląska", piórem jednego z autorów niniejszego bloga. Temat podjęła "Gazeta Wyborcza Wrocław" i TVP 3.
Wojewoda Grzelczyk mówił wówczas, że ujawni nazwiska owych oficerów i agentów na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Do dziś tego nie zrobił. Ale zapewne to ta właśnie zapowiedź skłoniła Jaromira Jankowskiego do ujawnienia swojej mrocznej przeszłości, zanim - jak sam pisze - "media podadzą rozszyfrowane kryptonimy osób współpracujących z peerelowską Służbą Bezpieczeństwa".
Co ciekawe, z naszych informacji wynika, że Grzelczyk nie miał zamiaru ujawniać nazwiska Jankowskiego. Dlaczego? Bo już wcześniej zapowiedział, że chce ujawnić tylko tych agentów, którzy dzisiaj "pełnią funkcje związane z zawodami zaufania społecznego". Np. profesorów wyższych uczelni. Zresztą w "Wyborczej" Grzelczyk mówi o Jankowskim tak: - Nie był czołowym działaczem i nie jest osobą publiczną.

Na koniec dygresja. Nas w tej całej epopei dziwi niekonsekwencja "Wyborczej". Owszem, pisała o planach Grzelczyka. I dziś pisze o Jankowskim. Gdy jednak w kwietniu w "Panoramie Dolnośląskiej" prof. Jan Waszkiewicz, za PRL znany działacz opozycji, później pierwszy marszałek woj. dolnośląskiego, w długim wywiadzie opowiedział, że nie dostał od IPN statusu osoby pokrzywdzonej, i to zapewne dlatego, że pod koniec lat 60. utrzymywał dwuznaczne kontakty z SB (choć nie donosił) - "Wyborcza" nie uznała tej informacji za temat godny opisania.
A przecież na Dolnym Śląsku prof. Waszkiewicz to postać z pierwszej ligi życia publicznego. O Jaromirze Jankowskim mało kto słyszał.