30.12.06

Co łączy black metal z Tokio Hotel

Ciężkie bywają zderzenia ze światem młodzieżowych subkultur, kolorowych fatałaszków i umalowanych facetów.

Oto piszę o niemieckim zespole Tokio Hotel. Że to ciekawe zjawisko kulturowe, bo muzycy kapeli wyglądają jak jacyś androgyni rodem z japońskiej mangi. A ich fanki snują na ich temat podszyte erotyzmem fantazje w setkach blogów.
Jaki efekt wywołuję swoim tekstem? Ano taki, że owe fanki piszą komentarze, w których zarzucają mi chęć zniszczenia Tokio Hotel. No i - oczywiście - nieznajomość tematu (fan jakiegoś zjawiska zawsze uważa, że ktoś, kto nie jest fanem, a pisze o tym zjawisku, kompletnie nie zna się na rzeczy).
Co gorsza, z niektórych komentarzy wynika, że fanki mają problem z elementarnym zrozumieniem treści tekstu. Piszę o Tokio Hotel m.in. tak:
To zadziwiające, że nastoletnie dziewczyny są tak bardzo zafascynowane postaciami, które chyba tylko za sprawą nazwisk da się uznać za przedstawicieli płci męskiej. A przy tym nie są to - wbrew stereotypom - młodzi geje.
Na to odzywa się fanka zespołu, która odpowiada:
ludzie co wy wygadujecie...jestem fanka th i jak to przeczytalam to doznalam szoku...to nie sa geje!! widzieliscie zeby calowali sie z jakims facetem?? Ja nie widzialam, ale za to widzialam jak lizali sie z jakimis laskami...
W dalszej części komentarza jego autorka sugeruje, że mój tekst wpisuje się w kampanię nienawiści wobec Tokio Hotel.

Jak się okazuje, identyczną publiczność mają zespoły black metalowe. Ten wątek jest dla mnie o tyle ciekawy, że osobiście bardzo cenię black metal.
Oto piszę o tym, by nie ścigać prawnie rockowych ekstremistów, nawet jeśli przeginają. Jacykolwiek by nie byli - czy to naziści, sataniści, anarchiści, ktokolwiek. Gdy piszę ów tekst, wydaje mi się, że wyrażam się jasno: jestem za wolnością słowa, a przeciw ingerencjom organów ścigania w twórczość radykalnych zespołów rockowych. Bronię nisze. Subkultury.
Nic z tego. Przy tekście pojawia się 130 komentarzy (stan na 30.12.2006.), niemal wszystkie pisane przez fanów ostrych odmian rocka, niemal wszystkie odsądzające mnie od czci i wiary. Tylu bluzgów pod swoim adresem jeszcze nie czytałem, ani nie słyszałem. Co ciekawe, sporą część (może większość) komentarzy napisali fani black metalu. I to oni jadą najostrzej. Domyślam się, skąd ich frustracja. Wszak ilustracją do tekstu jest zdjęcie kontrowersyjnej, otwarcie antychrześcijańskiej kapeli Gorgoroth - zaś tytuł artykułu brzmi: "Czy ścigać rockowych ekstremistów?". Fanom black metalu zapewne wystarczyła sama zbitka owego zdjęcia z tytułem. Zrozumieli, że ktoś ich atakuje i że trzeba dać mu odpór.

Ich komentarze są przeważnie takie same jak te pisane przez fanki Tokio Hotel. Że tekst beznadziejny, że się nie znam, że to atak. I podobnie jak fanki Tokio Hotel, także i fani Gorgorotha najwyraźniej mają problemy z elementarnym zrozumieniem tego, o czym piszę. Wielu z nich odebrało bowiem mój tekst jako zachętę do prawnego ścigania black metalu :)

Co zatem łączy black metal z Tokio Hotel? Nie tylko ostry makijaż na twarzach muzyków. Ale i sekciarska publiczność.

Jak widać, w świecie umalowanych facetów nie ma zmiłuj. Szkoda, bo fajne rzeczy robią.

Saddam Husajn: Palestyna jest nasza

Nie wiem jaki wpływ na Irak będzie miała egzekucja Saddama Husajna. Trudno przewidzieć, dla ilu Irakijczyków pozostanie on bohaterem i męczennikiem.

Szyici i Kurdowie mieli go za zbrodniarza, którego należało zgładzić, więc teraz się cieszą. Ale czy np. wszystkich irackich sunnitów należy automatycznie traktować jako jego zwolenników? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, zwłaszcza, że - zdaje się - przywódcy wielu państw arabskich, wszak na ogół sunnici, nie byli zachwyceni Saddamem Husajnem jako prezydentem Iraku.

Inna rzecz, że jeśli Irak rozpadnie się, Husajn może pozostać w pamięci jako ostatni prawdziwy, samodzielny, silny przywódca tego kraju w dziejach. Ale i w tym przypadku jego pozycja w historii będzie ściśle związana z ewentualną nostalgią za zjednoczonym Irakiem. Może być i tak, że eks-Irakijczycy wcale nie będą tęsknić za tym państwem. I łatwo zapomną o Husajnie.

Natomiast jeśli Irak rozleci się w dramatycznych okolicznościach i wśród jego eks-obywateli narodzi się powszechna nostalgia za tym państwem, wizerunek Saddama Husajna w świadomości Irakijczyków może stopniowo ocieplić się. Na podobnej zasadzie wielu mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej tęskni za latami komunizmu.

Ale naprawdę niepokojące może być coś innego. Ostatnie słowa Husajna przed śmiercią. Wedle jednych źródeł brzmiały: "Palestyna jest nasza". Wedle innych: "Palestyna jest arabska". Jak widać, Husajn do ostatnich swoich chwil myślał politycznie. Zapewne dobrze wiedział, co i po co mówi. Dał do zrozumienia, że poświęca życie dla sprawy, która kręci wszystkich radykalnych Arabów i muzułmanów (także szyitów) - dla sprawy odbicia Palestyny z rąk Izraela.

Skoro tak, Saddam Husajn może być czczony jako męczennik. I to poza Irakiem.

24.12.06

Wesołych Świąt!

W imieniu wszystkich obecnych, przeszłych (a może i przyszłych?) twórców "Piątej Władzy" życzę Wam wszystkiego dobrego w te święta!

A przy okazji wielkie, wielkie dzięki, że chce Wam się czasem do nas zaglądać. Nawet gdy popadamy w niczym nieuzasadnione, kilkudniowe milczenie.

W ramach świątecznej ciekawostki polecam niezwykłe życzenia, jakie zamieścił w swoim blogu Makowski. Dla niego okazją do świętowania jest nie Boże Narodzenie, a urodziny Pana Mitry.

W cokolwiek wierzycie - radujcie się :)

20.12.06

Jezus Chrystus Królem Polski, czyli świąteczna ofensywa polskich monarchistów

Furorę w necie robi informacja podana przez środową "Rzeczpospolitą":
Czy Sejm ogłosi Jezusa królem Polski? Chce tego grupa 46 posłów z PiS, LPR i PSL, którzy podpisali się pod projektem uchwały w tej sprawie. Dokument trafił właśnie na biurko marszałka Sejmu Marka Jurka

Sygnatariusze dokumentu, do którego dotarła "Rz", nie chcą się z nim afiszować. Mimo że projekt od kilku tygodni był gotowy, trzymali go w tajemnicy. Po ujawnieniu afer z neonazistami w LPR i molestowania w Samoobronie nie było politycznego klimatu do rozpoczęcia rozmów o Bogu.

- Boimy się, że podczas sejmowej dyskusji nad uchwałą zostaną splugawione największe świętości - mówi wprost jeden z inicjatorów uchwały Artur Górski z PiS.
Tak oto do politycznego mainstreamu wkraczają - i to z przytupem - polscy monarchiści. Poseł Artur Górski to wieloletni prezes Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, najprężniejszej tego typu organizacji w powojennej Polsce. Publicysta, autor kilku książek, swego czasu pierwszy redaktor naczelny "Naszego Dziennika". Do niedawna także redaktor naczelny magazynu "Pro Fide, Rege et Lege", bardzo ciekawego organu polskich monarchistów, tradycjonalistów, no generalnie fundamentalnych prawicowców.

"Rzeczpospolita" pisze, że zwolennikiem intronizacji Chrystusa na Króla Polski jest też poseł Artur Zawisza (PiS), szef bankowej komisji śledczej. Nic dziwnego. Zawisza od 1992 r. jest członkiem Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego.

Zapewne i marszałek Sejmu Marek Jurek (PiS) będzie przychylny niecodziennej uchwale. Wszak jest honorowym członkiem Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego.

Co ciekawe, do KZM należy również świeżo upieczony prezes Młodzieży Wszechpolskiej Konrad Bonisławski.

19.12.06

Arcybiskup Wielgus blogiem zlustrowany

Polska żyje informacją, że arcybiskup Stanisław Wielgus - jako TW "Adam" - był rzekomo wieloletnim i oddanym agentem SB. On sam zaprzecza. Sęk w tym, że abp Wielgus to nowy metropolita warszawski, następca Józefa Glempa.

O sprawie pisze najnowsza (środowa) "Gazeta Polska". Mało kto jednak zauważył, że niusa o agenturalnej przeszłości abp Wielgusa jako pierwszy podał w nocy z poniedziałku na wtorek w swoim blogu redaktor naczelny "Gaz. Polskiej" Tomasz Sakiewicz. Warto tu dodać, że jego blog działa w ramach serwisu Salon24, którego animatorem jest Igor Janke.

Dopiero później, powołując się na Salon24, informację przekazała Polska Agencja Prasowa. Janke powinien chyba postawić Sakiewiczowi piwo.

We wtorek Tomasz Sakiewicz zamieścił w blogu obszerne uzasadnienie, dlaczego zdecydował się opublikować tekst o podejrzeniach wobec abp Wielgusa. To uzasadnienie też ma ukazać się w środowej "Gaz. Polskiej".

Sprawa abp Wielgusa to chyba najmocniejszy - jak dotąd - nius, jaki ukazał się w politycznych blogach w Polsce. Inna rzecz, że tę jego moc nieco osłabiają dwa czynniki:
a) Informacja w blogu była tylko zapowiedzią tekstu w gazecie (to jednak mieści się w kanonie tzw. konwergencji mediów, o której rozpisują się ostatnio medioznawcy).
b) Gazeta.pl przypomina, że podejrzenia pod adresem abp Wielgusa znane są mediom od listopada. Jako pierwszy napisał o nich "Przekrój". Później opisywała je "Gazeta Wyborcza".

Te zastrzeżenia nie zmieniają jednak faktu, że wtorkowy hałas medialny wokół abp Stanisława Wielgusa był efektem informacji podanej w blogu.

Cóż... W interesie polskiej blogosfery jest, by rewelacje na temat abp Wielgusa okazały się prawdziwe. Bo jeśli są nieprawdziwe - casus Sakiewicz vs. Wielgus może stać się argumentem dla osób, które uważają blogi za medium o marnej reputacji. Za siedlisko prostaków, awanturników i narcyzów.

Co o tym sądzicie?

Kazimierz Marcinkiewicz prezesem. Ale czego?

Był już Prezesem Rady Ministrów. Nie udało mu się zostać prezydentem Warszawy. Dziś rozważa możliwość "wejścia do ważnej spółki". Zapewne nie w roli szeregowego pracownika.

Czy zatem Kazimierz Marcinkiewicz zostanie prezesem jednej z największych spółek Skarbu Państwa? Której? Czy potwierdzą się plotki, że będzie prezesem PKN Orlen?

A przecież w rządzie Jarosława Kaczyńskiego miał być wicepremierem ds. gospodarczych. Niedawno spekulowałem, co dokładnie mógłby robić na tym stanowisku. Wymyśliłem, że mógłby odpowiadać za wielkie, ambitne projekty rządowe. Przykłady? Elektrownia atomowa, gazoport, tudzież Europejski Instytut Technologiczny. Z kolei w paru niedawno udzielonych wywiadach sam Marcinkiewicz nie krył, że interesuje go m.in. przyspieszenie prywatyzacji i reforma finansów publicznych.

Ale jeśli Marcinkiewicz zostanie prezesem Orlenu, też nie będzie się nudził. Orlen właśnie przejął litewską rafinerię Możejki, marzą mu się własne złoża ropy. Wszak to one są kluczem do prawdziwej potęgi w sektorze naftowym. Czyżby wyzwanie dla Marcinkiewicza?

Zresztą transfer ekspremiera do Orlenu da się bezboleśnie załatwić, jeśli dotychczasowy prezes spółki Igor Chalupec zostanie prezesem Możejek.

Jak Wam się podoba ten nowy etap w karierze zawodowej Kazimierza Marcinkiewicza?

18.12.06

Hr. Wojciech Dzieduszycki: Czy mu wybaczymy?

Wrocław ma kaca. Jeden z najpopularniejszych mieszkańców tego miasta, hr. Wojciech Dzieduszycki, okazał się wieloletnim agentem komunistycznej bezpieki. Pisaliśmy o tym dwukrotnie w październiku, gdy sprawę ujawniło Polskie Radio Wrocław.

Dziś o przeszłości Dzieduszyckiego mają obszernie opowiedzieć we Wrocławiu dwaj historycy z rzeszowskiego oddziału IPN: dr Dariusz Iwaneczko i dr Krzysztof Kaczmarski. Jak pisze "Gazeta Wyborcza Wrocław", "promują (...) swoją książkę "Aparat represji w Polsce Ludowej w latach 1944-1989", której częścią jest artykuł o Dzieduszyckim".

Ze znanych mi do tej pory informacji wynika, że Dzieduszycki na tyle gorliwie współpracował z SB, iż jest to przypadek nie do obrony. Trudno się dziwić, że niedługo po ujawnieniu informacji na ten temat, sam zainteresowany dobrowolnie zrzekł się tytułu Honorowego Obywatela Wrocławia.

Tu jednak rodzą się pytania:
- Czy swoją wieloletnią działalnością na polu kultury 94-letni dziś hr. Dzieduszycki "odkupił" swą winę? (Warto pamiętać, że SB zakończyła współpracę z nim w 1972 r.; on sam był zaś jeszcze do niedawna aktywny zawodowo).
- Czy istnieją okoliczności łagodzące jego winę? Dość powiedzieć, że Dzieduszycki był werbowany pod koniec lat 40. - a przecież był arystokratą. Mógł mieć znacznie mniejsze pole manewru niż wiele innych osób, którymi interesowała się stalinowska bezpieka.
- Jak zapamiętają Dzieduszyckiego potomni? Czy jako agenta? Czy jednak jako człowieka kultury?

A co Wy sądzicie o przypadku hr. Dzieduszyckiego?

17.12.06

Medialny triumf Web 2.0. Ale co dalej?

Mijający rok należał do Web 2.0, do drugiej, naprawdę interaktywnej generacji internetu. Ukoronowaniem tego faktu jest decyzja tygodnika "Time" o przyznaniu tytułu Człowieka Roku "Tobie" (czyli Nam, Mnie, Jemu, Jej itd.) - każdemu z nas, kto jako internauta dokłada się swoim działaniem, swoją twórczością do rozwoju zasobów globalnej Sieci. Mówiąc krótko, Człowiekiem Roku jest Web 2.0.

Nie chce mi się tu wchodzić w niszowe spory o sensowności samego terminu "Web 2.0". Ani dywagować czy to prawda, że "już 10 lat temu internet był pełen oddolnych inicjatyw i serwisów społecznościowych". Może był. Ale jeśli tak, to dla nielicznych. Teraz robią to masy.

Jak dla mnie, Web 2.0 określa nie tyle kolejne stadium rozwoju internetu, co przede wszystkim pewien zestaw ludzkich zachowań. Na swój własny użytek streszczam je kilkoma znanymi skądinąd hasłami:Web 2.0 dzieje się od dołu do góry. Tytuł przyznany przez "Time" to nie jedyny przykład na to, że ów wspaniały fenomen dostrzegły duże media. Oto tego samego dnia "Gazeta Wyborcza" obszernie analizuje rozwój blogów. A Krzysztof Urbanowicz (jeden z czołowych propagatorów Web 2.0 w Polsce) opowiada, jak to od niedawna po narzędzia Web 2.0 sięgają największe amerykańskie redakcje, na czele z "The New York Times".

Ale co będzie dalej? Tego nie wie nikt. Niemniej, pospekulujmy.

Na krótką metę - będziemy obserwować coraz bardziej agresywne próby komercjalizacji Web 2.0. Niedawno wspominałem, czym grozi komercjalizacja blogosfery:
Stąd już tylko krok do sytuacji, gdy miejsce miliona spontanicznych, oddolnych blogów zajmie kilka prężnych, korporacyjnych platform blogerskich, w których role blogerów będą grać przeszkoleni i zdyscyplinowani profesjonaliści.
Na dłuższą metę - nie wiemy czy ludziom będzie się chciało być twórcami, producentami, nadawcami. Może znów oddadzą się słodkiemu lenistwu, jakie zapewnia codzienna konsumpcja telewizji? Też o tym niedawno pisałem:
Może być tak, że media będą w coraz większym stopniu przestrzenią oddolnej kreatywności. I będą nadal rozwijać się w modelu Web 2.0. Ale może być i tak, że na dłuższą metę ludzie okażą się leniwi i bierni. Będą woleli treści podane im przez kogoś na tacy. To oznaczałoby renesans tradycyjnych mediów – tyle że w większym stopniu dostępnych przez internet. O tym, że tak właśnie może być świadczy rozwój telewizji cyfrowej. W Polsce działają już trzy platformy cyfrowe, mają łącznie może nawet 2 mln abonentów. A przecież to tak naprawdę zwykła, tradycyjna telewizja – tyle że lepsza i bogatsza.
W każdym rozkwicie jest ziarno upadku. Może więc powinniśmy przyszykować się na zmierzch Web 2.0? Ale co będzie później?

Drakula wiecznie żywy, ostatnio w mediach

Medialnym szlagierem okazała się informacja, że rumuński zamek Bran został wystawiony na sprzedaż. W sumie nie ma w tym nic dziwnego, skoro zamek jest utożsamiany z literackim wampirem wszechczasów - Drakulą. Bohaterem słynnej powieści Brama Stokera i jej jeszcze słynniejszych ekranizacji. I choć dzięki temu wiadomość o sprzedaży Branu przebiła się do większości serwisów informacyjnych, to warto pamiętać, że drogi zamku i wampira nigdy się ze sobą nie skrzyżowały.

O Branie tak pisze sobotni Dziennik:
Zamek Bran w Siedmiogrodzie, uchodzący za siedzibę wampira Draculi, został wystawiony na sprzedaż. Średniowieczną budowlę chce spieniężyć Dominik Habsburg, którego adwokaci zaproponowali władzom odkupienie nieruchomości za 25 mln dol. Nie wiadomo, co spowodowało decyzję Habsburga. Plotkuje się, że arystokrata bardziej niż złej sławy zamku, przestraszył się kosztów. Na mocy umowy właściciel Bran zoobowiązany jest utrzymać przez trzy lata muzealny charakter obiektu i może go w tym czasie sprzedać wyłącznie państwu rumuńskiemu.

(Dziennik, Sobota-niedziela. 16-17.12.2006 r.)
Zamek w Branie to jedna z największych atrakcji turystycznych Rumunii. Położony na skarpie, ma piękne jasne mury i okazałe baszty. Robi oszałamiające wrażenie. A co ma wspólnego ze słynnym Drakulą? Nic. Poza tym, że przyciąga turystów z całego świata jako "zamek Drakuli", z czego bez wątpienia cieszą się liczni miejscowi wytwórcy i sprzedawcy "wampirycznych" gadżetów.

Tak w ogóle Bran jest w Siedmiogrodzie, w pobliżu Braszowa. Tymczasem prototypem literackiego Drakuli był XV-wieczny hospodar Wołoszczyzny Wład Palownik. Ten mroczny władca do dziś prowokuje dyskusje. Z jednej strony, jest bardzo ceniony w Rumunii za twardy, często udany opór wobec najazdów tureckich (walczył z wojskami sułtana Mehmeda II). Z drugiej strony, uchodzi za okrutnika, którego interesowała tylko władza.

Lucian Boia, badacz tożsamości Rumunów, tak tłumaczy wiecznie żywy mit Palownika-Drakuli:
Nieprzezwyciężona potrzeba autorytetu znajduje wyraz w innym micie, tyleż dziwnym, co znamiennym, osnutym wokół postaci Włada Palownika. W kronikach wołoskich znajdziemy o tym władcy niewiele wiadomości. Pojawia się zazwyczaj książę, o którym wiadomo tylko tyle, że wzniósł twierdzę Poenari i monastyr Snagov; do tych zwięzłych informacji dochodzi jedynie anegdota o robotnikach z Targoviste, którzy zmuszeni do pracy w Poenari, pracowali "dopóty, dopóki nie zdarli ostatniej koszuli"; opowieść dająca w pewnej mierze wyobrażenie, i tylko tyle, o sadystycznych skłonnościach władcy. Pozostałe wiadomości na temat Palownika nie pochodzą ze źródeł rumuńskich; odnajdujemy je bądź u historyków bizantyjskich, w pierwszej kolejności u Chalcocondylasa, gdzie wspomina o konflikcie z Turkami, bądź w rozmaitych kronikach germańskich i w kronice starosłowiańskiej, uwzględniającej zwłaszcza przypisywane Władowi akty sadyzmu. Na podstawie owych źródeł utworzono nowoczesną wersję historii Włada Palownika, uwydatniającą w równej mierze zaciętą walkę z Turkami i sprawne sądownictwo, którego symbolem stał się pal. Makabryczne opowieści, z których wyłania się postać spragnionego krwi człowieczego monstrum, były źródłem dla znanego mitu anglosaksońskiego: mitu Draculi (wymyślonego przez Brama Stockera w słynnej powieści z roku 1897). Te same opowieści w zetknięciu z inną wrażliwością narodową i inną ideologią stały się podstawą do stworzenia rumuńskiego mitu. Wampir Dracula i wielki władca patriota mają wspólny początek, wywodzą się z tego samego źródła - godny uwagi przykład umiejętności przemiany stosownie do wyobrażeń.

(Lucian Boia, "Rumuni - świadomość, mity, historia", Kraków 2003).
Z Palownikiem kojarzonych jest wiele miejsc w Siedmiogrodzie i na Wołoszczyźnie. Wystarczy wymienić wspaniałą Sighisoarę, gdzie urodził się późniejszy hospodar, albo położone niedaleko Branu ruiny zamku Rasnov. Może najbardziej osobliwą pamiątką jest prawdziwa siedziba Palownika (a raczej to, co z niej zostało): zamek w Poienari, gdzie - zgodnie z legendą - okrutny hospodar zamęczył tysiące swoich więźniów. Do dziś można zwiedzać też miejsce jego pochówku, monastyr Snagov. Stoi na wyspie, na środku jeziora, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bukaresztu. To niezwykłe miejsce. Pod podłogą świątyni, nieopodal głównego ikonostasu, podobno spoczywają szczątki księcia-wampira. Grobowiec po raz ostatni został otwarty w latach międzywojennych. Relacje z tego wydarzenia są sprzeczne. Jedna wersja głosi, że znaleziono ciało bez głowy (wówczas mogłyby to być szczątki Palownika, który wszak został pochowany bez głowy). Inna, że ciała nie było w ogóle.

Dlaczego więc to właśnie zamek w Bran jest tak bardzo utożsamiany z legendą Drakuli? Zapewne wpłynęła na to jego estetyka (architektura i piękny krajobraz) oraz znajdująca się w środku ekspozycja muzealna. Z Poienari niewiele zostało, a Rasnov jest zrujnowany i ubogi.

Rumuni chętnie przywołują postać Drakuli. Choćby dlatego, że to dobry wabik na turystów. Ale nie tylko. Wszak obóz rumuńskich wojsk w Iraku z jakiegoś powodu nazywa się Camp Dracula.

W Polsce wampir odwiedził jedno z dolnośląskich miast - Ząbkowice Śląskie, dawny Frankenstein. Drakula podpisał tam w 2001 r. pakt z samym Frankensteinem. Cóż, Polacy nie gęsi, swoje monstra mają. Ciekawe kto na tym zarobi?

(Tekst napisała Patrycja)

16.12.06

Onet kusi blogerów wycieczkami do Chin i Turcji

Nie ma co ukrywać. Gul mi skacze. W Onecie kolejna edycja konkursu na najlepsze blogi 2006 r. Jest dziewięć kategorii. Ale nie to jest najciekawsze. Powalające nagrody:I tak dalej. Jak to mówią: full wypas :)

W Kapitule konkursu są m.in. Małgorzata Domagalik, Grzegorz Miecugow i Marcin Meller. Do 15 stycznia 2007 r. można zgłaszać blogi do konkursu. Zresztą warto zapoznać się z jego zasadami. Jak głosi regulamin, w zabawie biorą udział tylko blogi prowadzone na Onecie.

Rok temu główną nagrodę zdobył blog, którego autor pisuje pod pseudonimem Wawrzyniec Prusky. W tym roku Prusky zasiada w Kapitule konkursu. Niedawno tak o nim pisał tygodnik "Wprost":
Ten autor pod względem liczby czytelników bije na głowę każdego polskiego pisarza. Choćby Dorotę Masłowską, której "Wojna polsko--ruska pod flagą biało--czerwoną" sprzedała się w nakładzie 120 tys. egzemplarzy. Blog niejakiego Wawrzyńca Pruskiego w ciągu dwóch lat od jego powstania czytały prawie trzy miliony internautów. Wawrzyniec Prusky to pseudonim zaczerpnięty z "Misia" Stanisława Barei.

Czytelników blogu Pruskiego na pewno nie przyciąga zaskakująca fabuła. Prusky pisze o swoim życiu, a ono niczym szczególnym się nie wyróżnia. Bloger mieszka w Gorzowie Wielkopolskim i rzadko się z niego rusza. Ma żonę i dwoje dzieci, jest prawnikiem. W jego dzienniku nie przeczytamy o mrożących krew w żyłach przygodach, ale o tym, co jest udziałem większości z nas. Prusky przytacza rozmowy z żoną na temat oszczędzania, opisuje perypetie towarzyszące strzyżeniu dziecka czy wrażenie, jakie wywarł na nim przelatujący samolot. Krótko mówiąc, autor blogu pławi się w codzienności, zwyczajności, wręcz banale i trywialności. Jak jednak zapewnia, "każda dłuższa, niewyjaśniona przerwa w pisaniu powoduje lawinę maili od czytelników oraz SMS-ów i telefonów od zaprzyjaźnionych blogerów". Wszyscy oni domagają się kolejnej porcji "twórczości", która składa się na coraz bardziej wzbierającą w dzisiejszym świecie falę tego, co można określić jako kontrkulturę banału, a której forum są blogi.
Świetnie, że są takie konkursy. Ale warto zauważyć, że to przejaw postępującej komercjalizacji polskiej blogosfery. Najlepsi, najpopularniejsi blogerzy zaczynają być cenieni tak jak dobrzy dziennikarze. Z jednej strony, to dobrze, bo pisanie bloga wymaga pewnego wysiłku i fajnie, że ktoś potrafi to docenić także w sensie materialnym. Ale z drugiej strony, stąd już tylko krok do sytuacji, gdy miejsce miliona spontanicznych, oddolnych blogów zajmie kilka prężnych, korporacyjnych platform blogerskich, w których role blogerów będą grać przeszkoleni i zdyscyplinowani profesjonaliści.

No ale co ja będę narzekał na kapitalizm.

Elektrownia atomowa w Polsce

To już chyba pewne. Polska będzie miała elektrownię atomową. Mocno prze na to rząd. Najbardziej zaawansowany wydaje się plan budowy nowej elektrowni w Ignalinie na Litwie (tzw. Ignalin II). Byłaby to wspólna inwestycja Polski, Litwy, Łotwy i Estonii.

Koszt przedsięwzięcia szacowany jest na ok. 4 mld euro (wedle innych źródeł: od 2,5 do 4 mld euro). Ogromna kwota.

W budowę Ignalina II mogłyby zaangażować się nie tylko Polskie Sieci Elektroenergetyczne, które już o tym rozmawiają, ale i - co ciekawe - KGHM Polska Miedź.

Tymczasem rozważany jest też plan budowy elektrowni atomowej na terytorium Polski. Tak o tym pisał piątkowy "Parkiet" (cytat za serwisem Cire.pl):
Zdaniem premiera Jarosława Kaczyńskiego, współudział w budowie elektrowni atomowej na Litwie zbliży nas do rozpoczęcia podobnego projektu w Polsce. W branży energetycznej coraz częściej mówi się, że trwają już prace koncepcyjne nad podobnym projektem u nas. - Z tego co mi wiadomo, rząd opracowuje właśnie program budowy elektrowni atomowej w Polsce - powiedział Parkietowi prof. Stefan Chwaszczewski, wicedyrektor Instytutu Energii Atomowej w Świerku.

- Uważam, że budowa mostu elektroenergetycznego łączącego nas z Litwą, a potem współudział w budowie bloku jądrowego będą dla Polski bardzo korzystne. Po pierwsze, dzięki takiemu rozwiązaniu będzie nam łatwiej dostarczyć energię z Ignalina do północno-wschodniej części kraju, a po drugie - pozwoli wykształcić specjalistów, którzy zajmą się realizacją podobnego przedsięwzięcia w Polsce.- powiedział w rozmowie z Parkietem prof. Stefan Chwaszczewski.

Budową elektrowni ma zająć się przede wszystkim, powstająca właśnie pod skrzydłami PSE, Polska Grupa Energetyczna. - Chociaż lokalizacja pierwszej polskiej elektrowni atomowej nie jest jeszcze znana, to wiadomo, że najkorzystniejszym położeniem byłaby północ kraju, tj. Pomorze Gdańskie lub Szczecińskie – powiedział prof. Chwaszczewski. Inni przedstawiciele branży energetycznej wskazują na miasta, takie jak Słupsk czy wielkopolski Klempicz.

Przygotowania do budowy potrwają około sześciu-siedmiu lat. Polska będzie musiała postarać się o specjalistów i określić przepisy regulujące działalność reaktora jądrowego. Dlatego najbardziej prawdopodobnym terminem rozpoczęcia prac konstrukcyjnych jest 2013-2014 rok.

Specjaliści ds. energetyki jądrowej mówią, że Polska potrzebuje 3-4 tys. megawatów "atomowych". Możliwe że powstaną dwa bloki po 1600 MW. Ignaliński reaktor o takich samych możliwościach produkcyjnych ma kosztować ok. 4 mld euro. Zdaniem przedstawicieli PSE, inwestycje te są w naszym przypadku niezbędne. Z analiz przeprowadzonych przez spółkę wynika, że za nieco ponad 10 lat nasze moce wytwórcze przestaną zaspokajać krajowy popyt na energię elektryczną.
Kto wie, może właśnie za te projekty będzie odpowiadać ekspremier Kazimierz Marcinkiewicz, jeśli wróci do rządu i zostanie wicepremierem ds. gospodarczych?

Warto przypomnieć, że Polska już raz stawiała sobie elektrownię atomową. W Żarnowcu, w latach 80. Projekt został zarzucony po 1989 r. Chyba jedynym w pełni ukończonym jego elementem jest zastawa stołowa z logo elektrowni.

Jak Wam się podoba wizja wybudowania przez Polskę własnej elektrowni atomowej? Czy to ma sens?

14.12.06

Legnica: Koniec tygodnika "Konkrety"?

Dokładnie w Mikołaja, 6 grudnia, do redakcji legnickiego tygodnika Konkrety zawitał pełnomocnik właściciela gazety. "Poinformował zespół redakcyjny, że z powodów ekonomicznych zawiesza się wydawanie tytułu" - czytamy w serwisie Lubin.pl. - "Wszyscy dziennikarze (...) otrzymali wypowiedzenia z pracy. Decyzja właściciela tygodnika zapadła niespodziewanie. Wszyscy włącznie z redaktorem naczelnym byli nią zaskoczeni".

"Konkrety" ukazują się od 1972 r. Były najbardziej znaną gazetą lokalną w legnickiem. Kilka lat temu przejęła je norweska Orkla, a bodajże w 2004 r. trafiły w ręce jakichś mało znanych właścicieli, którzy - jak wieść gminna niesie - są po prostu przybudówką Polskapresse. Czyli popularnego w naszym światku prasowym niemieckiego "Passauera".

Upadek "Konkretów" omawia również Dolnoślązak.pl.

Sprawa wywołała żywą dyskusję na legnickim portalu Lca.pl. Sądząc po komentarzach, kłócą się tam głównie byli i obecni dziennikarze "Konkretów" (choć określenie "obecni" nie jest zbyt adekwatne w zaistniałej sytuacji). Przeciwko likwidacji "Konkretów" protestuje zespół Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, w tym jego słynny dyrektor Jacek Głomb. Notabene, w tym teatrze pracuje Grzegorz Żurawiński, jeden z najbardziej znanych dziennikarzy w Legnicy. W latach 90. pracował w TVP, potem przez kilka lat był filarem "Gazety Wrocławskiej". Spec od dziennikarstwa śledczego. Może właśnie dlatego pod szyldem Teatru Modrzejewskiej powstał krótki, ale interesujący raport o mediach w Legnicy. Pokazuje powolny upadek tamtejszej prasy w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Szkoda tylko, że raport nie docenia coraz bardziej ekspansywnego internetu (miejscowe serwisy internetowe zostały wspomniane jedynie w przypisie do tekstu), który - jak pokazują cytowane przeze mnie reakcje na upadek "Konkretów" - także w Legnicy staje się medium nr 1. Platformą prawdziwej dyskusji i nieskrępowanego przepływu informacji.

Taką też radę dałbym - o ile mogę - moim kolegom z Legnicy. Nie snujcie już mrzonek o reaktywacji "Konkretów" w jakiejś nowej formule własnościowej. Nie myślcie o powołaniu całkiem nowego tytułu. Zainteresujcie się internetem. Jedyny problem to wymyślenie sposobu finansowania takiego przedsięwzięcia (albo przedsięwzięć - przecież nie trzeba od razu powoływać wirtualnego odpowiednika dużej gazety).

Jestem ciekaw Waszych opinii na ten temat.

A swoją drogą - czy ktoś wie, w jakiej dokładnie formule własnościowej działały "Konkrety" przez ostatnich parę lat? Kto był ich formalnym właścicielem? I jakie miał związki z Polskapresse?

13.12.06

Tokio Hotel zagra w Polsce. Co tak pociąga nastoletnie dziewczyny w tych androgynach?

O modzie na zespół Tokio Hotel pisaliśmy w sierpniu:
Umalowani bliźniacy, manga na żywo, trochę ostrego rocka, podszyte erotyzmem westchnienia młodych dziewcząt, a przede wszystkim blogi, blogi, blogi - oto główne składniki mody na Tokio Hotel. Niemiecki zespół młodzieżowy, który robi furorę także i w Polsce.
Tymczasem w środę, 13 grudnia, gruchnęła wieść: Tokio Hotel przyjeżdża do Polski. Chłopcy wystąpią 5 kwietnia, na warszawskim Torwarze.

Z pewnością wywoła to wielkie poruszenie w nastoletniej blogosferze. Pierwsze symptomy widać już teraz. Dość zajrzeć do bloga, który prowadzi Klaudyna 12340 na Blox.pl. To być może jeden z najpopularniejszych polskich blogów o Tokio Hotel.

Zresztą cały ten zespół to dość osobliwy fenomen. W sierpniu tak pisaliśmy o image'u tworzących go muzyków:
Pełen kiczu, seksualnej dwuznaczności i popkulturowych cytatów. To krzyżówka japońskiej mangi, androgynicznych postaci w stylu wczesnego Davida Bowiego, punkowej zadziorności (spodnie-bojówki, dready itp.) i miękkiego heavy metalu lat 80. (vide Motley Crue).
Przede wszystkim jednak Tokio Hotel jest kolejną popkulturową manifestacją androgynizmu. To zadziwiające, że nastoletnie dziewczyny są tak bardzo zafascynowane postaciami, które chyba tylko za sprawą nazwisk da się uznać za przedstawicieli płci męskiej. A przy tym nie są to - wbrew stereotypom - młodzi geje. Może więc mamy do czynienia z nastoletnią wersją metroseksualizmu?

Tego typu trendy płyną chyba do świata Zachodu z Japonii. To już nie tylko manga czy anime - pełne wirtualnych postaci, które można by nazwać androgynami. Ale także artyści z krwi i kości. Choćby muzyk Miyavi. Rasowy androgyn (por. zdjęcia w jego profilu w MySpace i na jego oficjalnej stronie).

Czyżby różnice między płciami miały się zatrzeć? A może to tylko przejściowa moda? Przejaw dekadencji świata Zachodu?

Ile jeszcze potrwa moda na Tokio Hotel?

12.12.06

Polak w globalnej strukturze Leo Burnett - gigancie świata reklamy

Nowe rozwiązania strukturalne w jednej z najbardziej kreatywnych i efektywnych agencji reklamowych na świecie Leo Burnett. Od dziś za jej globalną strategię będzie odpowiadać specjalnie powołany team organizacyjny. W jego skład wszedł Polak - Jarosław Ziębiński. Dotąd szef Leo Burnett Polska.

Leo Burnett ma oddziały niemal na całym świecie. Kampanie prowadzone pod tym szyldem były wielokrotnie nagradzane.

Agencja działa wedle wytycznych, jakie stworzył jej założyciel Leo Burnett (1891-1971). To właśnie ten dziennikarz, a następnie copywriter jest ojcem sukcesu swojej założonej w 1935 r. firmy. Burnett zmienił podejście do reklamowanego produktu. Zamiast przekonywać ludzi do jego zalet, wolał budować sieć skojarzeń emocjonalnych towarzyszących reklamie produktu.
Notabene, do listy autorskich pomysłów Burnetta należy dopisać również i to, że z jego agencją kojarzą się jabłka.

Prawdziwym rarytasem jest główna strona internetowa agencji Leo Burnett. Powstała w 70. rocznicę założenia agencji. Jest dowodem designerskich umiejętności projektantów związanych z agencją oraz niebanalnego, pozbawionego jarmarcznego przeładowania detalem podejścia do kompozycji strony i zamieszczonych na niej materiałów. Strona została zauważona i doceniona także w Polsce.

Na naszym rodzimym podwórku agencja Leo Burnett jest autorem pierwszej ogólnopolskiej kampanii, której tematem było funkcjonowanie osób niepełnosprawnych w społeczeństwie (2000 r.).

Również za szefowania Jarosława Ziębińskiego agencja Leo Burnett Polska odmówiła w 2003 r. udziału w Kreaturze - ogólnopolskim konkursie reklamy. Szefom polskiego LB nie spodobały się kryteria konkursu oraz jego kostyczna i nie wnosząca nic nowego formuła.

Grudzień generałów: Czy stan wojenny był wojskowym zamachem stanu?

(Mija ćwierć wieku od wprowadzenia stanu wojennego. Z tej okazji przypominam artykuł, który zamieściłem rok temu w Panoramie Dolnośląskiej. Starałem się ukazać w nim wprowadzenie stanu wojennego z perspektywy oficerów ówczesnej polskiej armii. Nie wiedzieć czemu media - historycy chyba też - rzadko korzystają z tej perspektywy. A przecież stan wojenny, jak sama nazwa wskazuje, był przede wszystkim operacją wojskową.
Tekst dotyczy Dolnego Śląska, ale są w nim również wątki ogólnopolskie).


Grudzień generałów

Dla wojskowych stan wojenny to nie żaden zamach stanu, czy rządy „junty”. To czysto techniczna operacja przywrócenia ładu i porządku. Po jej zakończeniu armia wróciła do koszar. Zresztą, kto to pamięta, że 24 lata temu w Polsce nastała wojskowa dyktatura?

„Gdy zapewnimy ład i porządek, praworządność, usuniemy przyczyny anarchii – wojsko wróci do koszar. To, co obecnie żołnierze robią, ma tylko charakter przejściowy” – zapewniał 28 grudnia 1981 r. na łamach Żołnierza Wolności Zdzisław Rozbicki, wówczas jeden z głównych ideologów stanu wojennego. Tak też się stało. Dziś Rozbicki, emerytowany generał, wrocławianin, ze spokojem wspomina tamte czasy popijając kawę w kantynie Śląskiego Okręgu Wojskowego.
Co by było, gdyby nie stan wojenny? – Wojna domowa i wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego – nie ma wątpliwości gen. Rozbicki. – Nasze wojsko nie opanowałoby sytuacji.
Wrocławski generał mówi teraz niemal to samo, co pisał w 1981 i 1982 r. Tylko nieco innymi słowy. W 1982 r. grzmiał: „Kiedy Polska rzeczywiście była w dużej potrzebie, żołnierze LWP na jej wezwanie powiedzieli zdecydowanie nie – anarchii, nie – wojnie domowej oraz że kontrrewolucja na polskiej ziemi nie przejdzie”. Zaznaczał przy tym, że wypowiada się „jako Polak i komunista”.

Generał na czele województwa
W pierwszych godzinach stanu wojennego wojsko m.in. zablokowało łączność telefoniczną, przejęło kontrolę nad radiem i telewizją oraz magazynami i składami strategicznymi. W dniach tuż po 13 grudnia żołnierze wspomogli też milicję „w działaniach odblokowujących zakłady i patrolowych” (cytat za opracowaniem Łukasza Kamińskiego i Pawła Piotrowskiego o stanie wojennym na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie). W ten sposób został np. rozbity strajk w Zakładach Górniczych „Rudna”.
Władzę w województwie sprawował Wojewódzki Komitet Obrony. Formalnie kierował nim ówczesny wojewoda wrocławski Janusz Owczarek. Ale tak naprawdę osobą nr 1 był gen. Kazimierz Stec, pełnomocnik Komitetu Obrony Kraju. Rezydował w Urzędzie Wojewódzkim. – Miał gabinet z rządowym telefonem – opowiada Owczarek. – Spotykaliśmy się codziennie.
To Stec jako pierwszy dowiedział się o stanie wojennym. I to on 13 grudnia, o 6.00 rano wykonał zadanie specjalne: poszedł do kardynała Henryka Gulbinowicza i osobiście poinformował go o nowej sytuacji. Owczarek nic nie wiedział o przygotowaniach do stanu wojennego. A o jego wprowadzeniu – jak sam mówi – dowiedział się 13 grudnia rano. Z radia.
Owczarek wspomina, że WKO nie spotykało się codziennie, ale wtedy, „gdy zaszła potrzeba, by podjąć jakąś decyzję kolegialnie”. W Komitecie byli m.in. komendant wojewódzki milicji, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR i wicewojewodowie. – Naszym głównym zadaniem było utrzymanie stabilności gospodarki. Bo strajków było dużo i zanosiło się na więcej – tłumaczy Owczarek. – Mieliśmy też utrzymać porządek.
Samymi działaniami militarnymi dowodził gen. Józef Petruk. Notabene, do dziś mieszka we Wrocławiu. Nie chce jednak wypowiadać się na temat stanu wojennego. – Tajemnica wojskowa – tłumaczy.
Obecność armii dała się odczuć zwłaszcza w dużych, ważnych zakładach pracy. Zostały zmilitaryzowane. Władzę nad nimi przejęli wojskowi komisarze. Jak dziś wyliczają Łukasz Kamiński i Paweł Piotrowski, na Dolnym Śląsku zmilitaryzowanych zostało pięć zakładów podlegających Ministerstwu Przemysłu Chemicznego i Lekkiego, 13 zakładów podlegających Ministerstwu Hutnictwa i Przemysłu Maszynowego oraz sześć kopalni i zakładów będących w gestii Ministerstwa Górnictwa i Energetyki. Ponadto zmilitaryzowane zostały: wrocławskie MPK i MPWiK, komendy Straży Pożarnej oraz Wojewódzka Kolumna Transportu Sanitarnego w Wałbrzychu.

Oficerowie bali się linczu
Gen. Rozbicki (wówczas jeszcze pułkownik) był w tym czasie w Warszawie. Pracował w Głównym Zarządzie Politycznym LWP, jako zastępca szefa pionu propagandy i agitacji. Nie był wtajemniczony w przygotowania do stanu wojennego. Ale 12 grudnia, o godz. 20.00, jego bezpośredni przełożony gen. Tadeusz Szaciło oświadczył mu w biurze: - Ty tu siedź, nie ruszaj się. Aż do odwołania.
- Zacząłem domyślać się, że coś się będzie działo – wspomina Rozbicki.
Szaciło gdzieś poszedł. W biurach GZP nie było też paru oficerów, którzy – jak się później okazało – przejęli władzę w radiu i telewizji jako komisarze. O 24.00 Rozbicki próbował dodzwonić się do żony. Bez skutku – telefony były zablokowane. Mniej więcej o tej samej porze rządowym telefonem (czynnym) zadzwonił do GZP Stefan Olszowski, jeden z prominentnych członków ówczesnych władz PZPR. – Pytał, gdzie gen. Szaciło. Odpowiedziałem, że go nie ma – opowiada Rozbicki. – Wówczas skojarzyłem, że to przecież sekretarz KC i że nie wie, gdzie jest generał. To mnie zdziwiło.
Wszystko wyjaśniło się tuż po północy. Wiceszefów pionów GZP wezwał do siebie zastępca szefa GZP gen. Henryk Koczara. Oświadczył, że o 24.00 Rada Państwa wprowadziła stan wojenny. Rozdzielił zadania. Komórka Rozbickiego miała szybko przygotować odezwy, hasła itp., które miały przekonać ludzi, by zachowali spokój. Miały być odczytywane z głośników umieszczonych na wojskowych samochodach, które jeździłyby po ulicach miast. Do rana odezwy były gotowe. – Ale ich nie wykorzystaliśmy. Bo był spokój – mówi Rozbicki.
W międzyczasie, ok. 2.00-3.00 w nocy, Rozbicki skoczył na chwilę do domu. Ogolić się. Jechał przez centrum Warszawy. Mijał transportery opancerzone. Już na miejscu, w bramie jego bloku, oficer z bronią kazał mu wylegitymować się. – Na naszych wojskowych blokach od pewnego czasu wypisywane były różne hasła, groźby. Mówiło się, że są już gotowe listy oficerów do zlinczowania – tłumaczy Rozbicki. – Stąd te dyżury żołnierzy w bramach.
Rano obrazek jak z Ameryki Łacińskiej: Rozbicki wraz z kilkudziesięcioma innymi oficerami poszli na śniadanie do kasyna oficerskiego. Musieli przejść kilkoma ulicami w samym centrum Warszawy, m.in. pod hotelem „Victoria”. Mieli broń. Taki był nakaz. – W pewnym momencie mijamy trzy starsze panie, za którymi idzie dwóch, może trzech mężczyzn. To chyba były małżeństwa – opowiada Rozbicki. – Zaczęli do nas mówić: „Wreszcie zdecydowaliście się wprowadzić porządek! Bo co by to było?”.
Tak właśnie oficerowie wspominają społeczny odbiór stanu wojennego.

ZOMO: zbrojne ramię armii
W najnowszych dziejach Polski stan wojenny to jeden wielki paradoks.
Po pierwsze – bo wojsko samo potem wróciło do koszar, a następnie oddało władzę. Oficerowie, którzy wprowadzali stan wojenny siedzą sobie dziś w kantynach i kawiarniach i wspominają burzliwe lata 80. Więcej: mają stały, dobry kontakt z obecną kadrą dowódczą armii. Gen. Rozbicki wydał właśnie książkę „Generałowie, politycy i twórcy kultury”. Są w niej zdjęcia, także współczesne. Widać na nich, jak gen. Wojciech Jaruzelski, gen. Florian Siwicki (minister obrony w latach 80.), czy choćby sam gen. Rozbicki rozmawiają przyjaźnie np. z gen. Ryszardem Lacknerem (dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego; zmarł w 2006 r. - Ł.M.), czy gen. Zbigniewem Janosiem (dowódca 3. Korpusu Obrony Powietrznej). Pełna ciągłość władzy w wojsku.
Po drugie – bo armia niezmiennie, od dziesięcioleci cieszy się olbrzymim zaufaniem społecznym. Pokazują to badania opinii publicznej. Najwyraźniej wszelkie niedogodności czasów PRL kojarzą się Polakom z PZPR, milicją, czy SB. I mało kto pamięta, że stan wojenny – jeden z najbardziej ponurych momentów w dziejach PRL – wprowadzało wojsko. A jeśli nawet ludzie o tym pamiętają, to nie wpływa to negatywnie na wizerunek armii.
Po trzecie – bo tak naprawdę zbrojnym ramieniem stanu wojennego nie było wojsko, a milicja (zwłaszcza ZOMO) i SB. To chyba największy paradoks tej operacji. Wszelkie brutalne pacyfikacje były dziełem milicji.
- Gen. Jaruzelski nakazał: ani jeden strzał nie może paść z broni żołnierza. I tak było – podkreśla gen. Rozbicki.

Rozważali zawieszenie PZPR
Nasi oficerowie nie lubią, gdy o stanie wojennym mówi się „dyktatura wojskowa”, o rządach Jaruzelskiego „junta”, a o 13 grudnia „wojskowy zamach stanu”.
W armii nie ma miejsca „na arogancję, dyktatorskie zapędy” – pouczał gen. Rozbicki 28 grudnia 1981 r. – „Panowanie nad krajem, narodem jest obce naszej armii, niezgodne z jej istotą” – przekonywał.
- To nie był zamach stanu – tłumaczy dzisiaj. – Premier nie został zmieniony. Rada Państwa i Sejm nie zostały rozwiązane.
Podobnie o stanie wojennym pisze amerykański badacz Andrew A. Michta, w książce o roli armii w PRL. Jego zdaniem, 13 grudnia 1981 r. doszło jedynie do przeniesienia kluczowych funkcji rządowych z jednego segmentu aparatu państwa (czyli z PZPR) do innego (do armii). Była to kulminacja procesu erozji polskiej partii komunistycznej i równoległego procesu wzmacniania wojska od wewnątrz. Michta wskazuje, że gen. Jaruzelski już znacznie wcześniej dał odczuć władzom państwa, że ich los zależy właśnie od armii. Wpierw w 1970 r. – gdy po brutalnej pacyfikacji strajków na Wybrzeżu do władzy doszedł Edward Gierek. Później w 1976 r., gdy mimo kolejnej fali robotniczych protestów armia pozostała w koszarach, przyczyniając się do osłabienia Gierka. Ale wojsko – podkreśla Michta – nie kontestowało partii. Przeciwnie. Gen. Jaruzelski i PZPR mieli identyczne cele: utrzymać system komunistyczny i sieć sojuszy opartą na Układzie Warszawskim.
- Czuliście się obrońcami socjalizmu? – pytamy gen. Rozbickiego.
- W gronie kadry oficerskiej – nic z tych rzeczy – odpowiada. – Ten czynnik został zepchnięty. Mówiliśmy o utrzymaniu porządku w kraju, stabilizacji. A nie o socjalizmie, czy o PZPR. Wręcz rozważane było zawieszenie działalności partii.

Lepszy Jaruzelski, niż Piłsudski?
Rozbickiemu nie w smak też porównywanie stanu wojennego ze współczesnymi mu wojskowymi reżimami z Ameryki Południowej. Choćby z dyktaturą gen. Augusto Pinocheta w Chile (1973-90), czy rządami armii w Argentynie (1976-83). Albo nieco wcześniejszą dyktaturą tzw. czarnych pułkowników w Grecji (1967-74). Nawet pomimo tego, że tacy np. wojskowi w Argentynie przejmowali władzę pod hasłami podobnymi do tych głoszonych przez gen. Jaruzelskiego – przywrócenia ładu i porządku w państwie.
- Nie braliśmy pod uwagę zamachów w Ameryce Łacińskiej – tłumaczy Rozbicki. – Bo Polacy to całkiem inny naród. Nie da się wziąć tych 38 milionów ludzi „za twarz”. Potrzebny jest dialog, porozumienie.
Generał dodaje, że choć uczestniczył w tamtym czasie w wielu naradach, to nigdy nie słyszał, by ktokolwiek analizował precedensy południowoamerykańskie, czy greckie. Punktem odniesienia były raczej przykłady rodzime. Choćby Czerwiec ’56, czy Grudzień ’70, gdy armia pacyfikowała protesty robotnicze. Ostatnio Rozbicki chętnie zestawia stan wojenny z Zamachem Majowym Józefa Piłsudskiego. Argumentuje, że akcja Piłsudskiego była prawdziwym zamachem stanu (obaliła legalne władze), w dodatku krwawym (kilkaset ofiar). Stan wojenny – przeciwnie. Był operacją legalną. I pochłonął mało ofiar.
W dniu, gdy ukazuje się ten numer „Panoramy” (a więc 13 grudnia) grupa zwolenników gen. Jaruzelskiego zamierza pikietować siedzibę wrocławskiego oddziału IPN. Chcą w ten sposób bronić dobrego imienia autora stanu wojennego (do tej pikiety w końcu nie doszło - Ł.M.).

Łukasz Medeksza
Współpraca: Dawid Kocik

(Korzystaliśmy m.in. z:

* Łukasz Kamiński, Paweł Piotrowski, „Stan wojenny na Dolnym Śląsku i Śląsku Opolskim” [w:] „Stan wojenny w Polsce 1981-1983” pod red. Antoniego Dudka. Warszawa 2003.
* Andrew A. Michta, „Red Eagle. The Army in Polish Politics, 1944-1988”, USA 1990.
* Zdzisław Rozbicki, „Sprostać próbie” [zbiór artykułów z „Żołnierza Wolności” z lat 1981-82], Warszawa 1982).

11.12.06

Nikt nie chce być ojcem dziecka Anety Krawczyk

To już groteska. Najsłynniejsze dziecię w Polsce - to obnoszone na rękach przez niejaką Anetę Krawczyk, eksdziałaczkę Samoobrony - wciąż czeka na to, kto publicznie przyzna, że jest jego ojcem. Kolejni kandydaci zaprzeczają. A sama zainteresowana najwyraźniej nie potrafi określić, komu owo dziecko urodziła.

Wygląda to tak, jakby "bycie ojcem dziecka Anety Krawczyk" stawało się powoli synonimem obciachu.

Jeszcze kilka dni temu Aneta Krawczyk utrzymywała, że ojcem dziecka jest poseł Stanisław Łyżwiński (Samoobrona). Nic z tego. Badania DNA wykluczyły taką możliwość.

Dziś rano asystent Łyżwińskiego Jacek Popecki oświadczył, że ojcem najsłynniejszego dziecka w Polsce jest Marek Celner, były radny powiatu tomaszowskiego z ramienia Samoobrony, obecnie radny miejski PO w Tomaszowie Mazowieckim.

Po południu Celner stanowczo zaprzeczył. Uznał informację Popeckiego za pomówienie (!).

Warto przy tym pamiętać, że kandydatem na ojca spornego dziecka jest również Andrzej Lepper. I można by się z tego wszystkiego pośmiać, gdyby nie owo dziecko. To ono ma najbardziej przechlapane.

Ciekawe czy jego biologiczny ojciec w ogóle wie, że ma dziecko z Anetą Krawczyk. W każdym razie cała ta historia to jakaś duża, duża siara.

10.12.06

Gen. Pinochet nie żyje. Fidel Castro górą?

Zmarł gen. Augusto Pinochet. Dla dużej części prawicy - bohater, który uratował Chile przed komunizmem i gospodarczym krachem. Dla dużej części lewicy - krwawy watażka winny śmierci i tortur tysięcy ludzi, niszczący demokrację w imię interesów USA.

Pod koniec listopada, podczas swoich 91. urodzin, gen. Pinochet po raz pierwszy wziął na siebie polityczną odpowiedzialność za wszystko, co działo się w latach jego rządów (1973-1990).

Swoich dni najwyraźniej dożywa także inny latynoamerykański dyktator - Fidel Castro. Przywódca Kuby. Totalne przeciwieństwo gen. Pinocheta. Niedawno obchodził 80. urodziny. "Socjalizm, albo śmierć" - głosi Castro z uporem maniaka od dziesięcioleci.

Castro nie tylko przeżył gen. Pinocheta, ale i dożył czasów, gdy Amerykę Łacińską - państwo po państwie - przejmują jego ideowi spadkobiercy. Hugo Chavez w Wenezueli, Evo Morales w Boliwii, od niedawna Daniel Ortega w Nikaragui. Spory tumult mamy też w Meksyku, gdzie kandydat lewicy Andres Obrador nie uznał swojej przegranej w tegorocznych wyborach na prezydenta kraju i samozwańczo ogłosił się prezydentem.

Lewoskręt Ameryki Łacińskiej jest zjawiskiem tym bardziej znaczącym, że przywódcy tego kontynentu właśnie zastanawiają się nad jego głebszą integracją na wzór Unii Europejskiej.

Czy zatem gen. Pinochet przegrywa z Fidelem Castro? Prawica z lewicą? Gospodarczy liberalizm z socjalizmem? Skąd ten renesans lewicowości w Ameryce Łacińskiej?

No i jak oceniacie gen. Augusto Pinocheta?

9.12.06

"Gazeta Wyborcza": Co o niej dziś sądzicie?

Muszę przyznać, że do "Gazety Wyborczej" od dawna miałem ambiwalentny stosunek.

Z jednej strony - politycznie i ideowo to niekoniecznie moja bajka. "GW" bywa przy tym irytująco stronnicza w lansowaniu swego światopoglądu. Z drugiej strony - ma do tego święte prawo, poza tym jest naprawdę świetnie robiona. Uważam tak pomimo, że jej krajowe strony zdarza mi się traktować jako rubrykę satyryczną. Z przyjemnością przeglądam za to takie działy jak "świat", "kultura" i "gospodarka". Niektórych autorów "GW" bardzo cenię. Są też w tej gazecie osoby, które po prostu lubię, bo to moi dobrzy znajomi. Nie jest również żadną tajemnicą, że swoje pierwsze kroki w dziennikarstwie prasowym stawiałem właśnie w "Wyborczej", co zresztą wspominam bardzo dobrze. W wielu swoich tekstach w internecie często i gęsto cytuję "GW", tudzież blogi jej czołowych dziennikarzy. Nie należę do tych, którzy za punkt honoru stawiają sobie permanentną krytykę "Wyborczej".

Dziś jednak mam problem. I to spory.

Od kilku dni czułem, że z oceną rzekomej seksafery w Samoobronie należy zaczekać na jakieś twarde dowody. "GW" nie czekała, tylko napieprzała w partię Andrzeja Leppera ile wlezie. Cóż, takie prawidła korporacyjnych mediów. Jeśli chcesz mieć wysoką sprzedaż, a do tego mieszać w polityce, musisz sprzedawać ludziom seks, krew i flaki. A że to się często nijak ma do faktów? Tym gorzej dla faktów. W podobny sposób "Dziennik" ładował tydzień wcześniej w LPR - za rzekomy nazizm Młodzieży Wszechpolskiej. Zresztą i teraz "Dziennik" ochoczo dołączył do "GW" oraz niejakiej Anety Krawczyk, tworząc wspólny front walki z Samoobroną.

Zakładałem, że rację w sporze o seks u Leppera może mieć zarówno "GW", jak i Samoobrona.

Tymczasem okazuje się, że Aneta Krawczyk - koronna świadek "GW" - łgała w kluczowym elemencie swoich rewelacji. To oznacza, że cały atak "Wyborczej" może okazać się lipny. Ręce opadają. Jeszcze większy żal ogarnia, gdy poczytamy sobie jak wicenaczelny "GW" Piotr Stasiński broni tego, co jego gazeta pisała o seksaferze. No ale trudno. Trochę go rozumiem. Co miał napisać?

Wspomniałem, że teksty "GW" na stronach krajowych czyta się czasem jak rubrykę satyryczną. Dziś odniosłem wrażenie, że to nie satyra, a tandentny horror. Ale może się mylę. Może to wypadek przy pracy. Może nieudana prowokacja.

No chyba że zaraz okaże się, iż ojcem dziecka Anety Krawczyk jest Andrzej Lepper. Taka hipoteza też jest jakoby brana pod uwagę. Wtedy - przyznajmy - "GW" będzie mogła odtrąbić swój triumf.

Na razie jest trochę śmieszno, trochę straszno. A co Wy sądzicie o tym najnowszym osiągnięciu "Gazety Wyborczej"?

Fotoblogi - cięte i nastrojowe

Na PhotoBlog.pl można spędzić całe godziny. Wertowanie "zdjęciowych pamiętników" to niekończąca się kopalnia wizualnych komentarzy do naszej rzeczywistości.

Zawodowi fotoreporterzy, fachowcy z artystycznym zacięciem, eksperymentatorzy oraz zwykli amatorzy i żartownisie - dzielą się specjalnie albo przypadkowo wybranymi ujęciami tworząc swoje własne "pamiętniki". Fotoblogi to rozrastająca się w sieci rzeczywistość. Na PhotoBlog.pl - zintegrowanym systemie blogowym - można znaleźć każdą odmianę komentarza fotograficznego.

Także wrocławski fotoreporter Miłosz Poloch od listopada prowadzi swojego bloga. Jest utrzymany w czarno-białych tonacjach. Można w nim surfować po sekwencjach dotyczących życia prywatnego autora, przeplatanych migawkami ze sfery publicznej. Tak więc towarzyskie spotkania mieszają się ze scenami z życia polityków (Jarosław Kaczyński, Ryszard Czarnecki), albo wydarzeniami bieżącymi jak katastrofa w kopalni "Halemba" czy sprawa Jelfy.

Jednym z ciekawszych przedsięwzięć foto-blogerskich są Koszmary Architektury. To powalające zdjęcia architektonicznych koszmarków z całego świata, opatrzone celnymi, prześmiewczymi komentarzami. Na tego fotobloga trafiają też zdjęcia nadesłane. Warto spróbować!

Zupełnie inne, ale nie pozbawione dystansu ujęcie mają "różowiutki" fotoblog Heh...życie, albo Conie, no, które w ciepły i lekko ironiczny pokazują życie. Dla odmiany Fotoszczotka to po części autobiograficzne i artystyczne przedsięwzięcie.

Warto zaznaczyć, że na każdym fotoblogu znajduje się po kilka linków odsyłających do innych zaprzyjaźnionych stron, gdzie można znaleźć kolejne zadziwiające ujęcia i zdjęciowe komentarze. A ze względu na coraz lepszą jakość sprzętu fotograficznego, w który może zaopatrzyć się nawet zwykły amator fotografii, przyszłość fotoblogów wygląda naprawdę smakowicie.

Dla wielbicieli warsztatu reporterskiego oraz wszelkich towarzyszących mu refleksji, nie do ominięcia jest blog, który prowadzi Tadeusz Rolke, jeden z najbardziej uznanych i cenionych polskich fotoreporterów (zaczął fotografować w czasie II wojny światowej) i filar Laboratorium Reportażu.

Czy fotoblogi wywołują podbne emocje i zainteresowanie jak te "tradycyjne" - pisane?

5.12.06

Aparat w komórce, czyli fotoreporterzy 2.0

Robisz zdjęcia aparatem w telefonie komórkowym? Nadszedł czas abyś został prawdziwym fotoreporterem.

Agencja Reuters i portal Yahoo! będą zamieszczać takie amatorskie materiały w swoich serwisach informacyjnych. Jest to wspólna inicjatywa obu tych potentatów. Odwołuje się do popularnego ostatnio dziennikarstwa obywatelskiego. Być może pomysł podchwycą inne media.

O zamieszczaniu w gazetach zdjęć autorstwa amatorów pisał niedawno miesięcznik Press. Czy w takim razie zmieni się dotychczasowa struktura w redakcjach, w których zdjęcia dostarcza dział fotoreporterów?

Swoją drogą - może zmienić się postrzeganie estetyki zdjęć. Wszak możliwości, jakie daje aparat cyfrowy w komórce trudno porównywać z profesjonalnym sprzętem zawodowego fotoreportera. Ale - z drugiej strony - chropowaty styl informacji i dokumentów doceniają choćby zwolennicy coraz popularniejszych serwisów takich jak YouTube. Zresztą i zdjęcia amatorskie mogą być coraz lepszej jakości, za sprawą coraz lepszych aparatów cyfrowych i programów do obróbki zdjęć.

Czy doczekamy się teraz konkursów w stylu Grand Press Photo dla cyfrowych fotoreporterów amatorów?

Na pewno jest to kolejny krok ku temu, by odbiorca informacji sam coraz częściej stawał się jej nadawcą.

4.12.06

Europejski Instytut Technologiczny: Wielki temat, o którym zapominają wielkie media

Tak zwana debata publiczna w Polsce dotyczy na ogół tematów trzeciorzędnych. Bieżąca taktyka kilku partii, karuzela stanowisk - oto co na ogół najbardziej kręci publicystów i polityków. Tyle że nic z tego nie wynika.

Bo jaki to ma wpływ na - powiedzmy - kształt Europy w 2020 r.?

Tymczasem istnieją tematy naprawdę ambitne, przyszłościowe. Mamy je pod ręką. Niestety, duże media rzadko interesują się nimi.

Takim tematem jest Europejski Instytut Technologiczny (EIT). Idea sformułowana przez obecnego szefa Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso. EIT miałby być europejskim odpowiednikiem słynnego MIT - Massachusetts Institute of Technology. Prestiżowym centrum naukowo-badawczym, matecznikiem nowych technologii i innowacji wykorzystywanych następnie w gospodarce. Koncepcja EIT wciąż ewoluuje. Obecnie zakłada, że Instytut będzie siecią placówek rozsianych po całej Unii Europejskiej. O lokalizację jednego z takich elementów EIT stara się Wrocław, przy wsparciu polskiego rządu.

Pisali o tym niedawno w "Polityce" (acz na jej odległych stronach) prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz i były wiceminister nauki Jerzy M. Langer (dziś członek EURAB, organu doradczego Komisji Europejskiej ds. badań naukowych). O ich tekście - i o całej idei EIT - pisałem niedawno w Pardonie.

Zdaniem Dutkiewicza i Langera, EIT "da kopa" Unii Europejskiej. I pozwoli jej konkurować nie tylko z USA (jak zakładała Strategia Lizbońska, której owocem jest idea EIT), ale i z coraz bardziej prężnymi i nowoczesnymi gospodarkami Chin i Indii.

W tym kontekście pytałem w Pardonie:
Czy rozwój i innowacyjność to procesy, które może odgórnie zadekretować i wywołać unijna biurokracja? Czy naprawdę z Unią Europejską jest aż tak źle, że trzeba ją reanimować projektami finansowanymi gigantycznymi pieniędzmi z publicznej kasy?

A może wręcz przeciwnie - idea Barroso świadczy o żywotności UE?
Tymczasem ciekawy wątek dyskusji o EIT pojawił się w serwisie Dolnoślązak.pl (mam przyjemność być jego współtwórcą). Oto Dawid Kocik podniósł larum, że w przyjętym w zeszłym tygodniu przez Parlament Europejski unijnym programie badań i rozwoju na lata 2007-2013 nie ma słowa o finansowaniu EIT. - Nie jest takźle, EIT będzie finansowane z innych źródeł - odpowiadają na to rektor Politechniki Wrocławskiej prof. Tadeusz Luty (zarazem szef Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich) oraz europoseł Jacek Protasiewicz (PO). Ciekawa dyskusja. I znów wielka szkoda, że nie przebija się do dużych mediów.

Rozdział o EIT jest też podsumowaniem świeżo wydanej książki Rafała Dutkiewicza "Nowe Horyzonty". Prezydent Wrocławia przekonuje tam, że wsparcie badań, innowacyjności i stojącej na światowym poziomie edukacji to warunek zatrzymania w Polsce wielkiego kapitału, który - owszem - obecnie inwestuje u nas na potęgę, ale głównie dlatego, że wciąż mamy relatywnie tanią siłę roboczą i zapewniamy spore ulgi podatkowe. Za kilka lat ów kapitał może wynieść się do krajów atrakcyjniejszych finansowo od Polski. Musimy spróbować zatrzymać go inaczej - pisze Dutkiewicz. Jak? Zapewniając wykwalifikowane, kreatywne kadry, które będzie opłacało się zatrudniać ze względu na to, co potrafią, nawet jeśli będą drogie. Żeby to się udało, musimy inaczej edukować. Temu właśnie celowi miałby m.in. służyć EIT we Wrocławiu (ale i np. obowiązkowa matura z matematyki, za którą gorąco opowiada się Dutkiewicz).

Interesująca propozycja. I znów szkoda, że będzie omawiana poza medialnym mainstreamem. Ale może najwyższy czas przestać przejmować się owym mainstreamem?

3.12.06

Media w 2020 r.: Czy zaleje nas internet?

Zostałem apostołem internetu. Napisałem obszerny tekst o mediach w 2020 r. Ukazał się w najnowszym numerze "Panoramy Dolnośląskiej", który wyszedł 17 listopada. W sam raz na VIII edycję Dolnośląskiego Forum Politycznego i Gospodarczego w Krzyżowej (temat tegorocznego forum: "Dolny Śląsk w 2020 r." - stąd temat mojego artykułu). A że miałem tam okazję dwa razy publicznie wystąpić, przeto nie omieszkałem zaatakować słuchaczy sporą dawką moich hurra-optymistycznych, pro-internetowych wieszczb i przepowiedni.

Mój artykuł z "Panoramy" można w całości przeczytać tu.

Łatwo się domyślić, że piszę w nim głównie o tym, jak gwałtownie rozwija się internet, który być może w przyszłości wchłonie inne media. Analizuję casus Krzysztofa Kononowicza i jego możliwy wpływ na media i politykę. Tłumaczę, czym - według mnie - jest Web 2.0. Podaję liczby pokazujące rosnący ruch ludzi i pieniędzy w internecie.

Wbrew pozorom, nie formułuję jednak konkluzji o nieuchronnym triumfie internetu. Nie przepowiadam, że już zaraz cały świat przestawi się na zabawę serwisami społecznościowymi ery Web 2.0. Zamiast wyciągać jednoznaczne wnioski, mnożę wątpliwości i pytam:
Czy zatem media w 2020 r. to będzie po prostu jeden, wielki, wszechogarniający internet? Wszystko zależy od dalszej ewolucji zachowań i oczekiwań zwykłych ludzi. A także od poziomu życia i popularności różnych technologii.

Może być tak, że media będą w coraz większym stopniu przestrzenią oddolnej kreatywności. I będą nadal rozwijać się w modelu Web 2.0. Ale może być i tak, że na dłuższą metę ludzie okażą się leniwi i bierni. Będą woleli treści podane im przez kogoś na tacy. To oznaczałoby renesans tradycyjnych mediów – tyle że w większym stopniu dostępnych przez internet. O tym, że tak właśnie może być świadczy rozwój telewizji cyfrowej. W Polsce działają już trzy platformy cyfrowe, mają łącznie może nawet 2 mln abonentów. A przecież to tak naprawdę zwykła, tradycyjna telewizja – tyle że lepsza i bogatsza.

Nie wiemy też czy moda na np. nagrywanie własnych filmów i umieszczanie ich w YouTube nie przeminie równie szybko jak się pojawiła.

Nie wiemy wreszcie czy internetowego szału nie osłabi komercjalizacja. Taki los może niebawem spotkać blogosferę – miejsce milionów oddolnie tworzonych blogów mogą zająć profesjonalne, korporacyjne, nachalnie promowane platformy bloggerskie, które będą działały de facto jak duże portale internetowe. A ich „bloggerami” będą dobrze opłacani zawodowcy. Dziennikarze nowej ery.
Jestem ciekaw Waszych opinii na temat tych moich konkluzji. Jak będą dalej rozwijać się media? Czy internet wchłonie prasę, radio i telewizję? Czy Web 2.0 to przejściowy szał czy zwiastun nowego typu masowych zachowań, który raz na zawsze zmieni media, jak to w październiku przepowiadał Krzysztof Urbanowicz?

1.12.06

Reklamy przeciwko przemocy

Czy reklamy utrwalają negatywne stereotypy? Czy lansują przemoc i przedmiotowe traktowanie człowieka? Postanowiliśmy wziąć udział w akcji 16 Dni Przeciwdziałania Przemocy ze względu na płeć i pokazać, że wcale nie musi tak być.

Reklama używa języka perswazji i jej zadaniem jest skupienie uwagi odbiorcy na produkcie/idei, którą przedstawia. Już od dawna forma i sposób ekspresji stosowane w reklamie przestały służyć tylko i wyłącznie do sprzedaży dóbr konsumpcyjnych. Pisałam już o drastycznej kampanii Amnesty International, w ramach której w serwisie YouTube ukazały się filmy reklamowe zwracające uwagę na codzienne stosowanie przemocy wobec kobiet. To jeden z wielu przykładów z kanonu reklamy społecznie zaangażowanej.

Reklama sprzedaje już politykę, idee, religię, czasem parodiuje sama siebie. Przykładem może być jeden z ostatnich telewizyjnych spotów piwa Lech, gdzie (oprócz trunku) bohaterem jest team kreatywny agencji, który właśnie pracuje nad pomysłem reklamy dla Lecha.

Jednak ciągle lwia część produkcji spotów reklamowych opiera się na prostych skojarzeniach konsumpcji z seksualnością, albo nawiązuje do najbardziej podstawowych emocji typu "zyskasz akceptację i uznanie tylko i wyłącznie po nabyciu naszego produktu".
Osobny temat to rola kobiet w reklamie. Poza produkcjami skierowanymi do kobiet jako grupy konsumenckiej, są jeszcze i takie, w których kobieta jest przedmiotem/obiektem wspomagającym pozytywne skojarzenia, jakie mają utrwalić się u odbiorcy podczas oglądania reklamy. Czy to negatywna tendencja? Wszystko zależy od kontekstu i sposobu ujęcia tematu.

Dlatego korzystając z okazji, jaka nadarzyła się w ramach wrocławskiej edycji kampanii "16 Dni...", zaprezentuję publicznie kilkadziesiąt reklam (zazwyczaj nagradzanych i zrealizowanych przez najlepsze agencje światowe). Mają pokazać, w jaki sposób współczesna reklama rozgrywa agresję, negatywne stereotypy płciowe i seksualne oraz jak można uniknąć takich skojarzeń bez osłabienia siły przekazu marketingowego.

Mój pokaz spotów ma tytuł "Reklama - filmy które sprzedają stereotypy". Start: 3 grudnia, w niedzielę, o godz. 18.00 w Kinie Dworcowym we Wrocławiu (Dworzec Główny PKP), przed emisją filmu "Masz na imię Justine" Franco de Pena.

Czy drażnią Was niektóre spoty reklamowe? Czy rzeczywiście reklama eksploatuje wizerunek kobiety i nadużywa przemocy?

Miesięcznik "Enter" docenia "Piątą Władzę"

Jesteśmy dumni, jesteśmy zdumieni. Oto w najnowszym numerze komputerowego magazynu "Enter" nasza "Piąta Władza" została uznana za jeden z najlepszych blogów politycznych w Polsce!

Wygląda to tak: jednym z głównych tekstów numeru jest artykuł "Internet politykuje" poświęcony politycznej blogosferze. Autor - Bartłomiej Mrożewski - na trzech stronach opisuje i komentuje blogi polityków, publicystów oraz internautów-zapaleńców. Obok jest m.in. ramka z adresami siedemnastu znanych blogów politycznych tworzonych oddolnie. Każdy jest oceniony gwiazdkami. Maksymalna nota: pięć gwiazdek.

Taką najwyższą notę "Enter" przyznał sześciu blogom - w tym i "Piątej Władzy". Dziękujemy!

Pięć gwiazdek dostały także:

Na ranking zwrócił nam uwagę Kamil z Pardonu. Dzięki!

Czy Passent i Toeplitz współpracowali z SB?

W nocy z czwartku na piątek Daniel Passent oświadczył w swoim blogu co następuje:
Wbrew temu, co podano w programie TVP „Misja specjalna”, a następnie w innych mediach, kategorycznie zaprzeczam, jakobym kiedykolwiek był agentem Służby Bezpieczeństwa. Jedyna próba werbunku, jaka mnie spotkała, miała miejsce w 1966 roku w Wietnamie. Natychmiast poinformowałem o tym swojego przełożonego, przedstawiciela RP w randze ambasadora i przez następne 40 lat nigdy nie spotkałem się z podobną propozycją. Pierwsze słyszę o pseudonimach „John” i „Daniel”. To brednie. Kiedy tylko nowa ustawa na to pozwoli, oddam sprawę do sądu i cieszę się, że postępowanie ma być jawne. Wszystko, co miałem na ten temat do powiedzenia, opisałem w książce „Codziennik”.
W podobnym duchu wypowiedział się dla Polskiej Agencji Prasowej Krzysztof Teodor Toeplitz. Oto fragment depeszy PAP z czwartku, z 23.50:
Toeplitz powiedział (...), że "na pewno nie był" agentem SB. Jak dodał, "nigdy w życiu" nie proponowano mu podjęcia współpracy ze służbami specjalnymi PRL, a jego kontakty ze tymi służbami sprowadzały się do tego, że był wzywany na przesłuchania.

W jego ocenie, mamy do czynienia obecnie z "szafowaniem" informacjami o agentach w mediach. "To już przekracza wszelkie normy cywilizowane, nikt nie traktuje tego serio" - powiedział.
Całą tę awanturę spowodował kolejny odcinek programu "Misja Specjalna", nadany w czwartek wieczorem w TVP 1. Można było m.in. dowiedzieć się, że w 1989 r. w samym tylko Radiokomitecie działało kilkuset agentów. A licząc łącznie z prasą, mogło ich być wówczas w Polsce kilka tysięcy.

"Misja Specjalna" wskazała kilkoro innych znanych dziennikarzy, którzy w czasach PRL mieli współpracować z bezpieką. Wśród nich są znany reportażysta Wojciech Giełżyński (w rozmowie z PAP przyznał się do kilkuletniej współpracy ze służbami na przełomie lat 50. i 60.) oraz Irena Dziedzic. Także Andrzej Nierychło, dziś wydawca "Pulsu Biznesu", który - jak twierdzi "Misja Specjalna" - w czasach PRL miał być agentem wywiadu wojskowego o pseudonimie "Sąsiad".

Ale skoro Passent i Toeplitz tak jednoznacznie zaprzeczają - to kto tu ma rację? Kogo jeszcze dotknie lustracja w mediach? Z jakim skutkiem?

Niedawno pisaliśmy o agenturalnej przeszłości Zygmunta Solorza, szefa Polsatu. A pod koniec października - że agentem wojskowych służb specjalnych z czasów PRL okazał się Milan Subotić, sekretarz programowy TVN (w efekcie zwolniony ze stanowiska).

Czyżby był to dopiero początek takich rewelacji?