Spoglądając na uroczą
Kristen Stewart ubraną w koszulkę zespołu
Minor Threat i towarzyszącego jej
Roberta Pattinsona odzianego w starą dobrą "flanelę" w kratkę, przyszło mi do głowy, że ta młoda parka 20. lat temu mogłaby spokojnie wtopić się w tłum na jednym z koncertów hard core'owych we wrocławskim "Pałacyku" albo zgorzeleckim domu kultury i co najwyżej zostaliby zaczepieni na okoliczność pytań:
ej, skąd masz taki fajny t-shirt? Sama zrobiłaś? Czy to oryginał? Jak widać, subkultury są jednym z najbardziej konserwatywnych środowisk odpornych na zewnętrzne wpływy jeśli chodzi o wygląd i kody zachowań:-); choć zdaje się, że w przypadku partnera Stewart trudno mówić aby w codziennym życiu naśladował on styl SE.
Wróćmy jednak do przeboju kinowego jakim jest niewątpliwie historia stworzona przez
Stephenie Meyer. Pierwsza cześć ekranizacji "wampirzej sagi" czyli
"Zmierzch" zrobiła niesamowitą karierę, a autorce przyniosła popularność i co tu dużo mówić - duże pieniądze. Przeniesienie na ekran kolejnej części przygód
Edwarda i Belli (to imiona głównych bohaterów) stało się wydarzeniem napędzanym przez machinę promocyjną i podgrzewanym przez autentyczne zainteresowanie fanów. W ciągu ostatniego roku nie było chyba tygodnia aby prasa filmowa i plotkarska nie napisała "czegoś" o powstającym filmie albo aktorach w nim występujących. Co ciekawe, sukces zjawiska
zmierzch nie idzie w żaden sposób w parze z opiniami krytyków literackich i filmoznawców. Co tu dużo mówić, lwia cześć środowisk uważa te filmy za gnioty, a książki Mayer za żenujący przykład literatury dla nastolatków.
Miałam okazję przeczytać książkę i zobaczyć film. Czy powinnam zatem dołączyć do "chóru" krytyki i walnąć kopniakiem w
"Zmierzch" oraz
"Księżyc w nowiu"? (tu
oficjalna strona filmu).
Otóż sprawa nie jest wcale taka prosta:-)
Zdecydowanie wolę film. Czytając książkę czułam się jak archeolog zajmujący się wykopaliskami z pradawnego świata pierwszych uniesień nastolatków. Rzeczywiście nie jest to jakaś szczególna literatura. Nawet jak na
wampirologię jest to nic odkrywczego. Parę sztandarowych patentów, kropla starego mitu Drakuli, odrobiona lekcja z książek
Ann Rice i matryce popkulturowych wyobrażeń dotyczących takich zlepek znaczeniowych jak: dobry wampir, zły wampir, wilkołak, piękna i bestia, transformacja, wieczna miłość, fatałaszki w stylu edwardiańskim jako niezmącony niczym atrybut każdego przyzwoitego krwiopijcy. Jestem właśnie po skonsumowaniu dwóch książek
Łukasza Orbitowskiego "Horror show" (super) i
"Święty Wrocław" (zdecydowanie mniej super) i co tu dużo mówić to są nowe patenty na horror, a nie saga "Zmierzch". Tyle, że nie sądzę abym dożyła ekranizacji Orbitowskiego. Chociaż... nigdy nie wiadomo.
Ale, ale znów zostawiłam na boku "Zmierzch".
Więc - z całą pewnością sukcesem amerykańskiej sagi jest jej wizualna estetyzacja i dobra promocja, ale nie można tym wytłumaczyć całego powodzenia. Zbyt wiele produktów współczesnego kina czy literatury runęło w mrok niepamięci mając za sobą o wiele większy kapitał i wsparcie. Czym jest zatem to "coś"?
Być może pies jest pogrzebany w odwróceniu się plecami do powszechnego dozwolonego zepsucia, które nikogo i niczym już chyba nie może zaskoczyć. Bo co ciekawe bohaterowie Mayer są cholernymi konserwami. Ani nie piją, ani nie popalają, ani nie uczestniczą w rozróbach dla hecy, a jednocześnie zachowują spory upór w swojej postawie odrębności wobec reszty społeczności. To nie jest historia o buncie pokoleniowym, o złych manowcach nastoletnich pokus ani zepsutym młodzieżowym świecie. Wręcz odwrotnie. Dlatego z rozbawieniem potraktowałam jeden z zarzutów amerykańskiej krytyki, gdzie filmowym wampirom zarzucono brak epatowania seksem. Ha, w rzeczywistości, w której seksu mamy do zwymiotowania, bo nawet sprzedaż benzyny i kredytu mieszkaniowego musi mieć w sobie seks - to argument śmieszny. Inna sprawa, akuratnie historie opowiadane przez Mayer, a przeniesione na ekran, należą do tego rodzaju, gdzie szczytem napięcia staje się dotknięcie dłoni, albo krótki pocałunek. Rzeczywiście, dość zaskakujące w sytuacji kiedy powszechna dostępność stron w stylu xxx free porn movie odziera ze złudzeń chyba większość erotycznych sekretów:-)
W gruncie rzeczy zaplecze horror-kodu w przypadku sagi "Zmierzch" to tylko wisienka na torcie, estetyczny pik. Cała story opowiada o akceptacji własnych korzeni, budowaniu trwałych relacji i jakby to nie zabrzmiało banalnie o przyrzeczeniu miłości oraz wierności. Cóż, inna sprawa, że masowa narracja filmu i książki to raczej historyjka prosta i ckliwa, ale w obliczu komercyjnego wyboru między "Księżycem w nowiu", a kolejną masochistyczną wizją niszczenia zachodnich metropolii wolę już
zmierzch, wszak to naprawdę urocza część doby :-)
Więc, spoglądając na Kristen Stewart w koszulce Minor Threat przypomniałam sobie o wszystkich tych przekornych tekstach, które śpiewał
Ian MacKaye o piciu mleka zamiast wódki, olaniu papierosów i o tym, że promiskuityzm seksualny to pustka, a nie treść.
Ale jak wiadomo, życie jest bardziej skomplikowane, to umówmy się powyżej przedstawiony przekaz jest jednym z jego wielu aspektów, a poza tym to mówiliśmy tu o filmie, a nie o stylu życia :-)
*
Straight edge.
Etykiety: Kristen Stewart, Księżyc w nowiu, Minor Threat, Robert Pattinson, Zmierzch