6 płyt plus 7-demka jako suplement extra
Satyricon – The Age Of NeroJak dla mnie numer uno – zwłaszcza po grudniowym koncercie we Wrocławiu.
Wiele lat minęło od czasu gdy dwóch młodych Norwegów maszerowało po lasach "śpiewając" mroczny i intrygujący numer Mother Nord.
Sigurd "Satyr" Wongraven oraz
Kjetil "Frost" Haraldstad mają coś co lubię: gen kreatywności, który nie pozwala zepchnąć komponowaną przez nich muzykę do ciasnej szuflady z napisem
only for black metal maniacs – choć osobiście to ja nie mam nic przeciwko temu, ale to tak dla zachęty dla tych, których to określenie odstrasza;-)
Tak czy inaczej jest to chwila, w której Black Metal staje się częścią klasyki rocka, podobnie na przekór jak wcześniej miało to miejsce z punk rockiem. A może stało się to już wcześniej, kiedy
DarkThrone nagrali cover
Siouxsie and The Banshees pt.:
Love in a Void.
By the way coverów – polecam wersję
I Got Erection freaków z
Turbonegro właśnie w wykonaniu Satyricon.
Panie i panowie: słuchając Satyricon można śmiało powiedzieć – "yeah! I got erection!";-)
The Cure – 4.13 DreamPo latach obsesyjnej miłości do twórczości depresyjnych dezintegratorów wykopałam głęboki dół niepamięci i zaczęłam wrzucać tam kolejne nieudane płody
pana Smitha. Ostatnim, zarejestrowanym z sympatią pomieszaną z niesmakiem (w myśl zasady Odi et amo), numerem przyswajalnym był skoczno-radiowy kawałek
Friday I'm in love (Wish – 1992). Od wydania tej płyty dzieli nas Rów Mariański czasu. Zmieniła się muzyka, mody, używki, slang... aż tu w 2008 roku Robert Smith postanowił zaskoczyć. 4.13 Dream to fajny, udany i spójny stylistycznie album, w którym jest wszystko co najlepsze z lekarstwa. Oczywiście każdy cure'owiec stwierdzi, że mimo wszystko to nie to co kiedyś... ale ja powiem tak: ile jest zespołów, które po tak długim czasie funkcjonowania wzlotach i masakrycznych upadkach potrafią zebrać się i wydać taką płytę jak The Cure? Dobry wsad muzyczny i liryczny pod jesienno-zimowe soboty.
Panie i panowie: Robert Smith potrafi leczyć;-)
Metallica – Death Magnetic 9 studyjny album zespołu, który w jakiś dziwny sposób towarzyszy mi od dzieciństwa (nawet kiedy jeszcze nie miałam zdania na temat muzyki;-) przypomniał mi żywotnie jedną ważną rzecz: jestem już starą kobietą, której bliżej do wizji
Williama Faulknera gdzie siedzi się na ganku paląc tytoń i zadumaną miną rozmyśla o mitologii życia niż do klubowych szaleństw w stylu
Irvine'a Welsh'a:-)
Dlatego Death Magnetic - przewidywalna, nostalgiczna osadzona w "metalicznej" tradycji "wiemy lepiej jak mamy brzmieć" - drażni, każe dyskutować i po prostu słuchać – a to wszak najważniejsze.
Panie i panowie: trumna to sprawa, która żadnego z nas nie ominie;-)
Siekiera - na wszystkich frontach świataTrudno to wydawnictwo nazwać premierą roku. Ale był to najbardziej oczekiwany truposz z początkiem 2008 roku. Cierpko ekspresjonistyczny atak, który zaskoczył polskie rankingi sprzedaży. Okazało się, że jak mamy do czynienia z geniuszem to nawet straszliwa tematyka i brudne brzmienie potrafią wykopać wyglancowane gwiazdki z przesadzoną promocją i wsparciem medialnym. O Siekierze na 5W napisał już Łukasz i Pinio – nic dodać nic ująć.
Panie i panowie: Siekiera to fascynujące narzędzie i dobrze wchodzi w czaszkę;-)
The Verve - ForthOprócz bandu
Richarda Ashcrofta nie przepadam za takim rodzajem angielskiego grania. Dość, że u nas pogoda powoli coraz bardziej brytyjska się robi, to jeszcze w połączeniu z muzyką może być to "herbatka" niestrawna;-) Ale, ale... The Verve to wyjątek. I jak mówił lider Ashcroft przy okazji promocji singla
Love is Noise: zamiast ponurych i mrocznych ścieżek jest to jasny pasaż, klarowny przekaz o najważniejszej dla wszystkich sprawie jaką jest miłość. Eh, romantyczne to jak sam skurczybyk:-). Mimo niepoprawnego optymizmu Love is Noise - jest to mój ulubiony sierpniowy singiel z „widokiem na Bałtyk” - ładny aczkolwiek zimny jak brytyjskie granie. A całość Forth – to bardzo smaczne danie – normalnie szok zważywszy na kulinarne aspekty Anglii.
Panie i panowie: tak, miłość to hałas przez wielkie H;-)
Madonna – Candy ShopW Budapeszcie przyłapują mnie bardzo ważne wydarzenia. Kiedy jestem w tym mieście to na świecie dzieje się coś ważnego. Niegdyś wiązało się to z bieganiem po madziarskich kioskach w poszukiwaniu obcojęzycznych dzienników. Teraz w erze internetowej nie ma już takiego problemu, ale surrealistyczny pejzaż stolicy Węgier - niegdysiejszej "perły" imperium cesarstwa Franciszka Józefa – nadaje swoisty smak doświadczanym przeżyciom.
Premiera ostatniej płyty jędzy popu przyłapała mnie w centrum miasta, w totalnym korku z okazji wielkiej majówki, gdzieś między słynnym Muzeum Terroru, a miejskim parkiem. Stara daje radę udowodniając, że siłownia, joga, medycyna estetyczna oraz umiejętne wyłapywanie drgań mód kulturalnych i stylów życia to melanż z którego da się żyć na całkiem fajnym poziomie. Nie po duchowość idziemy do sklepu z cukierkami.
Panie i panowie: w Budapeszcie jest najsmaczniejsze „muzeum” marcepanu, a sklep z cukierkami to wędrówka w świat bez-troski;-)
Behemoth – Ezkaton (minialbum)/At The Arena Ov Aion – Live ApostasyPanie Darski, pan to potrafi:-) Lubię kota-behemotha, a
Krzysztof Azarewicz poetą i tekściarzem ciekawym jest. Trzy lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką Księgi Rozkoszy
Austina Osmana Spare'a (30 grudnia obchodziłby swoje 122 urodziny) ilustrowanej grafikami „magicznego” malarza. Jest to piękne wydawnictwo, a jak się przy kontemplowaniu Księgi włączy jeszcze Behemotha, to... światy lecą w otchłań;-). Poza tym od zobaczenia pierwszego Egzorcysty jakoś zawsze miałam słabość do popkulturowej wizji sumeryjskiego demona Pazuzu.
Panie i Panowie: to nie jest muzyka na randki... przynajmniej nie na randki konwencjonalne;-)
* W zasadzie brakuje tu jeszcze sporo płyt, na pewno produkcji
Nicka Cave'a i spółki - Dig, Lazarus, Dig oraz wielkiego powrotu
Portishead - Third.