30.4.09

Książka naszego blogera białym krukiem. A IPN robi sobie wolne w dzień roboczy :)

Mieszkasz we Wrocławiu i chcesz kupić wydane w tym miesiącu wspomnienia Leszka Budrewicza? Zapomnij. Obszedłem i obdzwoniłem kilka kluczowych księgarni - bez rezultatu. EMPiK w ogóle nie ma jej na stanie. W "Kapitałce" (najlepsza wrocławska księgarnia) już zeszła. W "Matrasie" na Świdnickiej też nie ma. Sam autor powiedział mi, że w księgarni PWN książka sprzedała się na pniu.

Wydawcą dzieła jest wrocławski oddział Instytutu Pamięci Narodowej. Oni też sprzedają swoje produkcje, w swojej siedzibie przy ul. Sołtysowickiej.

Zadzwoniłem tam. W czwartek, przed godz. 13.00. Przypomnę datę: 30 kwietnia. Wybierałem kolejno kilka numerów znalezionych na stronie IPN (sekretariat dyrektora, biuro edukacji, wreszcie współautor książki - Grzegorz Waligóra). Nigdzie nikt nie odbierał. W końcu pod centralnym numerem oddziału zgłosił się ochroniarz. - Pracowników nie ma - oświadczył. - Będą w poniedziałek. Decyzja dyrektora.

Szczerze zazdroszczę tej beztroski.

A wrocławską książkę wrocławskiego autora spróbuję ściągnąć do Wrocławia internetem. "Real" nie dał rady.

Sąd Najwyższy nie uchylił wyroku w procesie lubińskim

Jest szansa na to, że wyrok wydany w procesie lubińskim nie zostanie uchylony. Dzisiaj Sąd Najwyższy odroczył rozpatrzenie kasacji i będzie czekał na potwierdzenie decyzji Ministra Obrony Narodowej, iż wojskowy sędzia, który skazał Jana M. byłego wicekomendanta MO w Lubinie miał zezwolenie na pracę w cywilnym wymiarze sprawiedliwości (pisałem o tym wczoraj). Dziennik urzędowy z odpowiednim zapiskiem na wyjść na początku maja. Nowego terminu posiedzenia jeszcze nie wyznaczono.

Obrońca byłego oficera milicji argumentowała w kasacji, że sędzia Zbigniew Muszyński prowadził proces bez zezwolenia.

Jan M. został skazany za kierowanie pacyfikacją demonstracji solidarnościowej 31 sierpnia 1982 roku na 3,5 roku więzienia. Podczas akcji MO i ZOMO zastrzelono trzy osoby, a kilkanaście było rannych.

Etykiety: , , , ,

29.4.09

Sędzia bez delegacji

Wrocławski sędzia przez pół roku orzekał bez prawidłowej delegacji. W tym czasie prowadził 23 procesy. Dwa wyroki już uchylono - jutro może to spotkać orzeczenie wydane w procesie lubińskim!

Zbigniew Muszyński był sędzią sądu wojskowego, przeszedł jednak do Sądu Okręgowego we Wrocławiu, gdzie pracuje już od czterech lat. Przez dłuższy czas orzekał na podstawie delegacji wydawanych przez dyrektora jednego z departamentów Ministerstwa Obrony Narodowej. Po reorganizacji w resorcie okazało się jednak, że urzędnik, który do tej pory wypisywał delegacje, nie jest już do tego upoważniony. Teraz okazuje się, że sędzia Muszyński przez drugie półrocze 2007 roku prowadził procesy bez ważnej delegacji. Cała sprawa wyszła na jaw w lutym tego roku, gdy Sąd Najwyższy uchylił wyrok wobec mężczyzny oskarżonego o usiłowanie zabójstwa i znęcanie się nad żoną. Zaraz potem Sąd Apelacyjny we Wrocławiu (nauczony tym doświadczeniem) uchylił wyrok w sprawie głośnego kilka lat temu procesu zabójców dwóch kilkunastoletnich sióstr na wrocławskim Śródmieściu (czytaj o tym tutaj).

Zaraz potem gorączkowo poszukiwać rozwiązania z tej sytuacji zaczęli szefowie wrocławskiego Sądu Okręgowego. Napisali pismo do Ministerstwa Obrony Narodowej z prośbą o usunięcie nieprawidłowości. W ubiegłym tygodniu resort odpowiedział, że uznano kompetencje urzędnika, który podpisywał delegacje a tym samym błąd został naprawiony. Decyzje te mają działać wstecz.
W miniony piątek do Sądu Najwyższego, który jutro ma rozpatrzeć kasację od wyroku w procesie lubińskim (więcej na ten temat tutaj) trafiła informacja o usunięciu nieprawidłowości. Czy jednak ten weźmie pod uwagę decyzje MON? Źle by się stało gdyby wyrok w tej ciągnącej się od prawie 30 lat sprawie został uchylony.

Kto odpowiada za nieprawidłowości? Wszystko wskazuje na to, że beztroska kierownictwa resortu za czasów ministra Szczygło w całej Polsce może mieć poważne skutki. Powtórne procesy (nikt nie wie ile), ich koszty, nerwy ludzi, którzy w nich występowali no i przede wszystkim kompromitacja wymiaru sprawiedliwości, podważenie jego wiarygodności w oczach zwykłych Polaków...

Etykiety: , , ,

28.4.09

Błyskawiczny proces i surowe kary dla porywaczy

Wiele razy polski wymiar sprawiedliwości jest krytykowany za przewlekłe procesy. I słusznie, bo czasem opieszałość sądów jest porażająca. Ale jest czas by ganić (czytaj m.in. tutaj) i jest czas by chwalić.
Dzisiaj trzeba pochwalić.

Jeszcze kilka tygodni temu polskie gazety rozpisywały się, że Austriacy potrafią i proces Fritzla zakończyli w trzy dni. Ale okazuje się, że i Polacy potrafią. Szybkie śledztwo - trwające od września ubiegłego roku do lutego bieżącego roku i błyskawiczny proces. W ciągu zaledwie trzech dni wrocławski sąd okręgowy skazał dwóch młodych mężczyzn oskarżonych o porwanie młodej kobiety, córki dolnośląskiego biznesmena i dwa napady na banki. Sędzia Mariusz Wiązek uznał, że nie ma potrzeby przesłuchiwania wszystkich świadków. Jeden dzień zajęło mu odczytanie wyjaśnień oskarżonych i przesłuchanie porwanej kobiety oraz jej ojca. Drugiego dnia wysłuchał kilkunastu świadków i zrezygnował z reszty, a dzisiaj (wysłuchał mów końcowych i ogłosił wyrok. Kary surowe - po 11 lat więzienia dla Aleksandra R. i Tomasza L. Na sali sądowej doszło do prawdziwego starcia "gigantów" - adwokatów, którzy zajmują czołowe miejsca we wrocławskiej palestrze. Z prawdziwą przyjemnością słuchało się wystąpień mecenasa Henryka Rossy (obrońca jednego z oskarżonych) i Jacka Szymańskiego (pełnomocnik ojca porwanej Moniki). Zwłaszcza ten drugi mówił tak, że zapierało dech. Jak sobie uświadomiłem - szybko można się przyzwyczaić do miernych przemówień bezbarwnych adwokatów, więc ci najlepsi robią później niesamowite wrażenie. Choć sam mecenas Szymański skromnie przyznał, że mogło być znacznie lepiej bo "nie czuł sali". Z przyjemnością słuchało się także wystąpienia prokuratora Tomasza Błońskiego. Fragmentów mów można posłuchać na portalu Radia Wrocław.

Sprawa porwania była bardzo głośna we wrześniu ubiegłego roku. Dwóch bandytów, natchnionych widokiem luksusowego bugatti jeżdżącego w centrum Wrocławia, postanowiło porwać jego właściciela lub krewnego. Właściciel okazał się dla nich zbyt dużym wyzwaniem, dlatego zdecydowali się na uprowadzenie młodej kobiety (jak się okazało córki brata kierowcy luksusowego auta). Szykowali się kilka miesięcy, po drodze napadając dwa razy na banki i kradnąc 150 tysięcy złotych, które przeznaczyli na życie i przygotowania do porwania. Kiedy już uprowadzili kobietę zażądali od jej ojca 1,5 miliona złotych. Biznesmen był jednak świetnym negocjatorem (umiejętności nabył w czasie zawodowej pracy), nie bał się też powiadomić policji mimo gróźb, że córce zostaną odcięte palce. Ostatecznie przekazał porywaczom 690 tys. zł. Bandyci zostali zatrzymani kilka godzin później po strzelaninie i pościgu z udziałem policyjnego śmigłowca. Szybko przyznali się i opowiedzieli o szczegółach porwania (tego możecie posłuchać tutaj) i napadów na banki. Teraz będą mieli wiele czasu do myślenia, choć już nie o "wiecznych wakacjach", o jakich marzyli...

Etykiety: , , , , , , , , ,

27.4.09

Wojciech Jankowski: o bandytach

Gdyby ktoś szedł przez miasto i strzelał z pistoletu na oślep, zatrzymałaby go policja, a potem odbyłby się proces i strzelec zostałby skazany na długie lata więzienia, choćby nikogo nie trafił. W prasie pisano by o nim jako o groźnym bandycie, a w rozmowach potępiano. Człowieka, który zabija kogoś za pomocą ważących tonę albo więcej pocisków kierowanych na oślep tu czy tam nikt bandytą nie nazwie i nikt nie skaże na długie lata więzienia. Spotka się ze on współczuciem i w najgorszym razie z łagodnym, symbolicznym wyrokiem sądu.

Parę dni temu w Gorzowie Wielkopolskim dwa lata więzienia dostał kierowca, który pijany jadąc przez miasto z prędkością 115 kilometrów na godzinę uderzył swoim autem w inny samochód i zabił jadących nim ojca z synem. Na wysokość wyroku wpłynęło być może to, że dwukrotny zabójca był zakonnikiem. Gdyby nie to dostałby pewnie aż trzy lata. Można u nas pędzić miejską ulicą albo drogą przez wieś ponad sto kilometrów na godzinę, można wyprzedzać przed zakrętem albo górą, można wymuszać pierwszeństwo. Jeśli skończy się to czyjąś śmiercią, sprawca traktowany będzie jako pechowiec, któremu przydarzyło się nieszczęście. Jeśli nic złego się nie zdarzy, taka jazda będzie tematem chełpliwych opowieści, a kierowca stanie się obiektem podziwu.

Kiedy niedawno ojciec wstrząśnięty okaleczeniami córki uderzonej przez samochód na przejściu dla pieszych zamieścił zdjęcia rannej dziewczyny w Internecie, wiele osób zareagowało agresją. Skierowaną nie przeciw temu, który wjechał autem w nastolatkę prawidłowo, zgodnie z przepisami przechodzącą przez jezdnię, ale przeciw rannej i temu, kto jej fotografie opublikował. Nawet sprawca wypadku wysyłał maile z pogróżkami. Bo skoro dziewczyna wpadła pod auto, sama sobie jest winna. Mogła uważać. Kierowca ma prawo nacisnąć gaz i pojechać. Po to jest przecież samochód!
Dwa albo trzy razy w tygodniu jeżdżę samochodem między Wrocławiem a Jelenią Górą. Niemal za każdym razem na tej niewiele ponadstukilometrowej trasie widzę (a bywa, że jestem jestem ich mimowolnym uczestnikiem) sytuacje, w których gwałtowne hamowanie, rozpaczliwa ucieczka na pobocze albo inny tego typu manewr zapobiega wypadkowi. Ratunkowe manewry wykonują nie ci, którzy łamią przepisy i jadą skrajnie niebezpiecznie, ale ci, którzy jadąc rozsądnie i prawidłowo ratują się przed śmiercią w w zderzeniach z tamtymi. Sprawcy tego zamieszania jadą sobie dalej, zyskawszy kolejne doświadczenie: wyprzedzałem, choć nic nie było widać, wymuszałem pierwszeństwo, jechałem sto pięćdziesiąt na godzinę przez wieś i nic się nie stało, mogę tak jeździć dalej, to nie jest niebezpieczne. Doświadczenie to ważne jest do pierwszego wypadku ze śmiertelnymi ofiarami albo rannymi.

W ubiegłym roku zginęło w Polsce na drogach pięć tysięcy czterysta trzydzieści siedem osób. Tym, którym wyobraźni nie wystarcza spieszę wyjaśnić, że jest to mniej więcej tylu ludzi, ilu mieszkańców liczy Sobótka. Gdyby jakiś kataklizm doszczętnie wyludniał każdego roku miasteczko wielkości Sobótki, władze państwa dawno już spróbowałyby bronić się przed nim. Wypadki jednak są rozproszone po całej Polsce, w ciągu całego roku, więc można o zabitych nie
myśleć. Jak również o rannych, których liczba przekracza sześćdziesiąt tysięcy rocznie.

Dwa lata, które od sądu w Gorzowie dostał dwukrotny zabójca drogowy to wyrok skandaliczny. Sygnał takiej mniej więcej treści: wolno jeździć po pijanemu, wolno jeździć dwa razy szybciej niż pozwalają przepisy. W najgorszym wypadku (jeśli się zabije przy tym parę osób) trzeba będzie odsiedzieć parę miesięcy, najwyżej rok.
Tak długo co roku będzie bez sensu ginąć nas tylu, ilu mieszkańców liczy sobie jakieś miasteczko, jak długo panować będzie tolerancja, a nawet aprobata dla bandytów za kierownicami. Tolerancja i aprobata powszechna, podzielana przez sądy i przez posłów, którzy stanowią prawo. To są przecież bandyci! Nie tylko ci, którzy jadą po pijanemu, ale również ci, co jeżdżą tak szybko, że nie panują nad autem, co wyprzedzają tam, gdzie nic nie widać, co wymuszają ustąpienie z drogi albo gwałtowne hamowanie. Żaden z nich nie zamierza wprawdzie nikogo zabić, ale każdy wie, że taka jazda może skończyć się czyjąś śmiercią. Wie albo wiedzieć powinien, a skoro nie wie, jest głupcem, któremu trzeba odebrać prawo jazdy. Państwo, które nie próbuje ratować sześciu i pół tysiąca ludzi przed śmiercią,
a ponad sześćdziesięciu tysięcy przed ranami i okaleczeniami nie wypełnia swego podstawowego obowiązku. A polskie państwo tolerując drogowych zabójców tak właśnie się zachowuje.
Wojciech Jankowski

P.S. Uprzedzam ulubiony argument obrońców drogowych bandytów: drogi powinny być lepsze, bo to przez złe drogi jest tak wiele wypadków. Drogi rzeczywiście powinny być lepsze, ale są jakie są, a człowiek, który wąską, zatłoczoną i wyboistą szosą jedzie z autostradową prędkością jest nie tylko głupcem, ale i zabójcą.
WJ

Od Pat: dzisiejszy wpis Wojtka Jankowskiego pasuje do mojej porannej przygody, kiedy jadąc na rowerze osiedlową trasą, zostałam "trafiona" samochodem przez miejscowego kierowcę, który jak się tłumaczył: "po prostu nie zauważył, a z przyzwyczajenia wyjeżdżał z podjazdu szybko" (by the way: złamał przepisy). W sumie niby nic się nie stało: rower - odpukać - ochroniłam, siniak na nodze nie pierwszy, nie ostatni... Ale prawda jest taka, że niefrasobliwość i absurdalne poczucie niektórych, że są "inkarnacją" Roberta Kubicy - porażają. Ja tam wiem, że zaczął się "sezon na warzywa", ale akurat nie chcę się przekonać jak to jest.

26.4.09

Renoma czyli dawny PeDeT - od nowa


Z sentymentem wspominam PDT. Choć był to dom handlowy jeszcze z czasów przedwojennego Wrocławia (opis i galeria na serwisie Hydral), dla większości mieszkańców Dolnego Śląska (tak, całego regionu, a nie tylko jego stolicy) był główną centralą handlowej dystrybucji towarów, kojarząc się z czasami PRL-u. Zapach mielonej kawy na parterze, kolejkę po bombonierkę w kształcie beczułek oraz natarte mieszanką ropy schody - zapamiętałam z dzieciństwa na długie lata:-)
Dom handlowy przeszedł kilka "transformacji":-) Od soboty możemy konsumować i chłonąć jego kolejne wcielenie: Renoma z pozycjonującym hasłem kampanii Wonderful world. Oczywiście my także odwiedziliśmy dawny-nowy PeDet - żeby przekonać się co i jak...

Ładnie zagospodarowana przestrzeń od strony Podwala i ulicy Czystej wraz z nową bryłą rozbudowanej przestrzeni handlowej prezentuje się całkiem ciekawie, zwłaszcza po zmroku - a to ze względu na niuanse architektoniczne i grę świateł. Przed wejściem do domu towarowego można zostawić na oku ochrony rowery (tyle, że nie jesteśmy pewni czy to tylko na czas premiery związanej z otwarciem). Jak na razie "cudowny świat" nie zaskakuje - jest kilka marek, których do tej pory we Wrocławiu nie było, ale reszta utrzymuje standard, do którego przyzwyczaiły klientów wszystkie galerie handlowe. Jest przestrzennie, jasno, ale na wyższych poziomach słychać było narzekanie, że stropy są za niskie. Spodziewaliśmy się większej ekspansji branży usługowej: autorskie cafe, salony kosmetyczne i odnowy biologicznej - tego brakuje. Jest zdaje się jeden salon (sieciowy) fryzjerski, ale to też marka spotykana prawie na każdym kroku.
Sumując: albo trzeba poczekać, albo po prostu jest to pewien standard i o to inwestorom chodziło. Nieważne. Jeśli nie od wewnątrz to na zewnątrz warto oglądnąć Renomę.


Fot. Pat

25.4.09

"Polska - Gazeta Wrocławska" próbuje nadrobić stracony czas. Czy nie za późno?

Patrycja słusznie odnotowuje pojawienie się dziennikarskich blogów na stronie "Polski - Gazety Wrocławskiej". Jestem sceptyczny wobec tej inicjatywy.

Po pierwsze - bo została podjęta o całe trzy lata za późno. Blogi dziennikarzy były zjawiskiem nowym, świeżym i robiącym wrażenie w 2006 r. Czas pokazał, że niektórzy dziennikarze okazali się blogerami wybitnymi (Wojciech Orliński), niektórzy kompletnie nie sprawdzili się w tej roli (Piotr Zaremba), inni radzili sobie nieźle, ale po jakimś czasie porzucili blogowanie (Michał Karnowski). Dziś samo prowadzenie bloga nie robi już na nikim wrażenia. Trzeba umieć to robić.

Po drugie - bo blogi "Polski - Gazety Wrocławskiej" zostały najwyraźniej wprowadzone odgórnie, przymusowo. Z właściwą sobie arogancją wprost pisze o tym w swoim pierwszym wpisie Aleksander Malak, czyli Andrzej Bułat - notabene niegdysiejszy redaktor naczelny "Gazety Robotniczej", poprzedniczki "Polski - Gazety Wrocławskiej". To jego zaskakujące wyznanie całkowicie dyskredytuje blogerską inicjatywę "P-GW".

Zresztą na koniec swojego wpisu Bułat zniechęca czytelników do komentowania. Z blogerskiego punktu widzenia to gorzej niż zbrodnia.

Kierownictwu "P-GW" podpowiadam: lepiej żeby dziennikarz nie blogował, niż żeby robił to pod przymusem. Jest ryzyko, że ta inicjatywa zakończy się klęską. I to szybko.

Co robić? Podpatrzyć jak robią to najlepsi. Budować tematyczne społeczności wokół blogów (tu wzorcem dla Marcina Rybaka może być blog Pinia o korupcji w polskim futbolu). Oferować jakąś wartość dodaną, której nie znajdziemy w gazecie, a która nie będzie ograniczała się do zdawkowych uwag o pogodzie i własnym samopoczuciu. Pokazywać kulisy własnej pracy.

Paradoksalnie, wielkim atutem tej inicjatywy może być wspomniany Andrzej Bułat. Jego narzekania na blogowanie są tak zaskakujące, że już same w sobie tworzą pewną wartość dodaną. Byle tylko znaleźli się internauci, którzy zechcą to czytać i - na złość autorowi - komentować.

Nawiasem mówiąc, Bułat to człowiek, który swego czasu przeprowadził akcję sprzedaży "Gazety Robotniczej" niemieckiemu koncernowi Verlagsgruppe Passau. Z perspektywy czasu uważam, że było to najważniejsze wydarzenie na wrocławskim rynku prasowym po 1990 roku.

Gdyby Andrzej Bułat zechciał blogować o kulisach tamtej operacji i np. o realiach pracy w "Gazecie Robotniczej" za czasów PRL, a zwłaszcza podczas przełomu 1989 roku - jego blog mógłby być naprawdę interesujący. Byle pisał szczerze, obszernie, nie stroniąc od mocnych ocen. Tu wzorcem może być świetnie znany Bułatowi (i cytowany przez Patrycję) Adam Kłykow.

W erze Twittera, społeczności i multimediów zmuszanie dziennikarzy do blogowania trąci myszką. Tym bardziej radzę jakoś "podkręcić" ten projekt ;)

Nowi blogerzy we wrocławskich mediach

Wrocławski oddział dziennika Polska The Times obrodził w blogerów. To nowa jakość w internetowym wydaniu tytułu należącego do grupy Polska Presse. Blogerów jest na razie trzech: Marcin Rybak, Katarzyna Kroczak i... Aleksander Malak (czyli Andrzej Bułat) znany ze swoich felietonów jeszcze z czasów PRL, kiedy ta dolnośląska gazeta nazywała się Gazetą Robotniczą.

Marcina Rybaka chyba nie trzeba jakoś szczególnie przedstawiać. To jeden z najbardziej znanych wrocławskich dziennikarzy. Kolega "po temacie" Dominika Panka czyli naszego Pinia z 5W. Nie bez powodu o tym wspominamy, bo właśnie to między innymi o Dominiku napisał Marcin Rybak w swoim pierwszym blogowym wpisie. Zauważył też, że teraz to już każdy ma bloga - wierzymy jednak, że to nie z tego powodu powstały blogi wrocławskiego oddziału Polska The Times :-). Warto zobaczyć o czym pisze Marcin Rybak - bo jak na razie zapowiada się najciekawiej z całej trójki.
Dla odmiany - Katarzyna Kroczak - zamierza blogować o jedzeniu:-) To trudne zadanie, bo felietonistów i blogerów zajmujących się kulinariami jest sporo i naprawdę trudno wysmażyć coś niepowtarzalnego. Jednak my lubimy w 5W dobrze zjeść, więc z ciekawością będziemy śledzić blog Katarzyny (na pewno nie idzie w kierunku Nigelli Lawson:-)
A teraz czas na "blog numer trzy" - czyli Aleksandra Malaka. To pseudonim. Jego genezę wyjaśnia inny bloger i były dziennikarz Gazety Wrocławskiej - Adam Kłykow:
Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku narodził się w Gazecie Robotniczej dziennikarz Aleksander Malak. I pisze on nadal, mimo że osoba o takich personaliach w ogóle nie istnieje!

Nazwisko Malak wzięło się od pierwszych liter imion pięciorga młodych wówczas reporterów GR, zwanych przez starszych redakcyjnych kolegów hunwejbinami: Marka Rybczyńskiego, Andrzeja Bułata, Lidki Różyckiej, Adama Kłykowa (to ja) i Krzysia Kucharskiego. Imię pożyczyliśmy od redaktora Aleksandra Kubisiaka, który akurat był pierwszym czytelnikiem naszego pierwszego wspólnego tekstu: reportażu z lubińskiego Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi. Zjeżdżaliśmy tam na zmianę (codziennie ktoś inny) do podziemi kopalni i opisywaliśmy pracę górników (produkcyjniak, nie da się ukryć). Gotowe odcinki firmował każdorazowo ów Aleksander Malak.

Do dziś swe felietony w Polsce - Gazecie Wrocławskiej podpisuje tak Andrzej Bułat, jeden z naszego miedziowego kwintetu.

(Adam Kłykow "Skąd się wziął Malak?")

Aleksander Malak rozpoczyna swój pierwszy post na blogu tak: Codziennie? Absurd i niedoczekanie..., wspominając przekornie w dalszej części tekstu, że cały projekt to niejako redakcyjny przymus. Trudno. Blogosfera nie nie znosi nie tyle próżni co przymusu :-)

24.4.09

Hanna Lis zwolniona - wszystkie serwisy komentują


Hanna Lis, prowadząca Wiadomości w TVP1 została zwolniona.
Wcześniej, dziennikarka była już zawieszona w pełnieniu swoich obowiązków, ale teraz rozstanie z telewizją publiczną jest już ostateczne.
Informację o powodach zwolnienia Lis podały wszystkie ważniejsze serwisy informacyjne, a także Pudelek.pl:-)
Przyczyną jest naruszenie zasad rzetelności dziennikarskiej podczas przekazywania informacji w telewizyjnych Wiadomościach (Lis, mówiąc o wygranym przez Platformę Obywatelską rankingu europosłów, pominęła fragment o tym, że materiał przygotował Instytut Spraw Publicznych, na czele którego stoi Lena Kolarska-Bobińska startująca do Parlamentu Europejskiego z listy PO).

Czy z TVP rozstanie się również mąż Hanny Lis - Tomasz Lis? Raczej nie. Choć kiedy sam Lis odchodził wcześniej z Polsatu to jego żona złożyła rezygnację wraz z nim.

IPN wydaje książkę o blogerze 5 Władzy

Leszek Budrewicz doczekał się wydania swoich wspomnień z czasów gdy działał w opozycji. Oto fragment wstępu Grzegorza Waligóry do wydawnictwa IPN:

"Urodzony we Wrocławiu w 1956 r. Leszek Budrewicz to bez wątpienia jedna z najbarwniejszych postaci wrocławskiej opozycji, w szeregach której spędził blisko trzynaście lat: od Wydarzeń Czerwcowych 1976 r. i włączenia się w akcji zbierania pieniędzy dla represjonowanych robotników Radomia i Ursusa, aż do wyborów do Sejmu kontraktowego z 4 i 18 czerwca 1989 r., będących początkiem upadku rządów komunistycznych w Polsce. Aktywność polityczna Budrewicza obejmuje więc najważniejszy okres funkcjonowania zorganizowanej opozycji w Polsce. Na przykładzie jego losów prześledzić można zarówno ewolucję chylącego się ku upadkowi systemu komunistycznego, jak i złożoną historię różnorodnych środowisk opozycyjnych. (…)
Prezentowane poniżej wspomnienia Leszka Budrewicza stanowią zapis zredagowanego i autoryzowanego wywiadu udzielonego Monice Kała. ZawDementarte w tekście poglądy i oceny związane z funkcjonowaniem środowisk opozycji w latach 1976-1989 odzwierciedlają jedynie poglądy autora wspomnień. Przypisy biograficzne, zamieszczone w części zawierającej wspomnienia Leszka Budrewicza mają wyłącznie charakter wyjaśniający i uzupełniający oraz znajdują się przy pierwszym występowaniu danego nazwiska. Szczególną uwagę zwrócono w nich na działalność opozycyjną do 1989 r. Informacje o aktywności poszczególnych osób po 1989 r. dotyczą przede wszystkim okresów zasiadania w parlamencie i pełnienia wysokich urzędów państwowych.
Wykorzystane ilustracje pochodzą ze zbiorów Niezależnej Agencji Fotograficznej "Dementi", Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu, Zakładu Narodowego im. Ossolińskich oraz prywatnych zbiorów Leszka Budrewicza".

Promocja książki o Leszku Budrewiczu 27 kwietnia o godz. 16.00 we wrocławskim Ossolineum.

Etykiety: , , , , , , , ,

23.4.09

Będzie film o głośnym zabójstwie!

To jedna z najbardziej głośnych zbrodni na Dolnym Śląsku. Ale też i jedna z najbardziej kontrowersyjnych spraw w sądzie. Oskarżony o zabójstwo kochanka byłej żony Krystian B. został już dwa razy skazany na 25 lat więzienia. Prawomocnego wyroku jeszcze nie ma, ale jest zapowiedź filmu opowiadającego o oskarżonym mężczyźnie.

W listopadzie 2000 roku we Wrocławiu pojawiły się dziesiątki plakatów Dariusza J. - przedsiębiorcy, który zaginął, a którego rodzina desperacko szukała. Znaleziono go w grudniu. Niestety już nie żył. Jego ciało wyłowiono z Odry. Szczegółowy opis tej zbrodni i procesu możecie znaleźć tutaj. Głośno stało się o niej m.in. dlatego, że Krystian B. napisał książkę "Amok", w której pojawia się opis zabójstwa podobnego do tego, którego ofiarą padł Dariusz J. Udało się go zatrzymać dzięki mrówczej pracy wrocławskich policjantów po kilku latach. Pierwszy, skazujący wyrok został uchylony przez Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. W drugim ponownie zapadł wyrok skazujący na 25 lat więzienia (czytaj tutaj)
Dzisiaj Sąd Apelacyjny we Wrocławiu miał zająć odwołaniem od drugiego wyroku. Jednak zdecydował się na powołanie biegłego, który ma wyjaśnić wszelkie wątpliwości w sprawie jednego z dowodów - telefonu należącego do zabitego przedsiębiorcy, który Krystian B. próbował sprzedać na allegro kilka lat po morderstwie. Rozprawa 8 maja.
Dzisiaj rozmawiałem z Jackiem Laskusem (czytaj też tutaj), absolwentem łódzkiej filmówki, który wyjechał do USA i tam od lat pracuje jako operator. Po przeczytaniu artykułu na temat Krystiana B. postanowił zrobić o nim film. Ma to być jego debiut reżyserski. Oto zapis mojej rozmowy (całość możecie wysłuchać na portalu Radia Wrocław):

"Pomysł o nakręceniu filmu przyszedł przypadkiem. Ja o całej sprawie przeczytałem w artykule w tygodniku New Yorker w lutym 2008 roku. Ta sprawa mnie zafascynowała. Wiedziałem, że będzie z niej film. Na początku było pytanie o zrozumienie prawdy. Z jednej strony był policjant, który mówi: jest prawda - to się zdarzyło lub nie. Z drugiej strony był Krystian B., który studiował filozofię, kwestionował w ogóle to czy prawda istnieje. (...) Ja jestem operatorem filmowym, po szkole łódzkiej. Wyjechałem do Stanów, tam zacząłem pracować jako operator, jak każdy człowiek związany z filmem miałem pomysł, że może gdzieś, kiedyś coś wyreżyserują. I powiedziałem sobie, że to jest ta historia, która mnie interesuje, którą mogę opowiedzieć dobrze. No i zainteresowałem tym producenta w Polsce - Piotra Dzięcioła z Opus Film. Ja pracowałem do tej pory przy 30 filmach fabularnych i dokumentalnych, m.in. przy produkcji Roberta Altmana. (...)
Film zacznę kręcić nie wcześniej niż w połowie przyszłego roku. teraz zbieram materiały, później będziemy pisać scenariusz i zbierać pieniądze. Nie będę mówił kto będzie grał w tym filmie i kto napisze scenariusz, ale będą to na pewno Polacy. Swój film chcę nakręcić we Wrocławiu. Nie wiem czy będzie na tyle dobry by trafił do dystrybucji w USA. Produkcja będzie kosztować 5-6 milionów złotych".

Etykiety: , , , , , , , , , , ,

20.4.09

Wojciech Jankowski: Kuglarze

Kiedy to, co w Polsce od jakiegoś czasu uchodzi za politykę osiąga dno, wydaje się, że niżej już spaść – albo raczej ugrzęznąć – się nie da. Po jakimś czasie okazuje się, że jednak da się.

Prasowe doniesienia o zakupach alkoholi w małych buteleczkach przez Kancelarię Prezydenta, następujący po nich uliczny spektakl w wykonaniu posła Palikota skwitowany pełną fascynacji wrzawą podniesioną w tej kwestii przez celebrytów politycznego komentarza wyznaczają kolejne dno. Pod którym z cała pewnością jest kolejne i z jeszcze większą pewnością niebawem zostanie osiągnięte.

Intelektualne horyzonty i gusta gawiedzi określają poziom politycznych doniesień i komentarzy, bo „Ludzie to kupią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio...”.

Gwiazdy polskiej polityki i gwiazdy politycznej publicystyki zawarły sojusz: zwróćmy się do ludzi o intelektualnych horyzontach stułbi zielonej (Chlorohydra viridissima) i moralności pawiana płaszczowego (Papio hamadryas), bo ich głos w wyborach liczy się tak samo jak innych, każdy dureń tak samo jak mędrzec podnosi słuchalność, oglądalność, czytelnictwo (niepotrzebne skreślić), a takich stronników, czytelników, słuchaczy i widzów najłatwiej pozyskać. Dajmy głupcom głupią rozrywkę, a będą nas, dziennikarzy, słuchać i oglądać, a na nas, polityków, głosować.

Słupki statystycznych zestawień zdemoralizowały polskich polityków i dziennikarzy; w trosce o ich wysokość jedni i drudzy zdegradowali się do roli dostarczycieli prymitywnych emocji gawiedzi z pełną wzgardy atencją tytułowanej elektoratem. Gwiazdy polityki i gwiazdy politycznego dziennikarstwa, a z nimi redakcje i partie polityczne zgodnie uczestniczą w konkursie, kto najsprawniej i najefektowniej zrobi w konia ogłupiały tłum, łaknący jak najprostszej uciechy i coraz częściej znajdujący ją w polityce spreparowanej w mediach, a nie tylko wśród gwiazd tańczących na lodzie.

Efektem ubocznym sprowadzenia ku uciesze kretynów polityki do harców bezczelnych pyskaczy jest odwracanie się od niej ludzi myślących. Odstręcza ich to, że na politycznej scenie grane są coraz prymitywniejsze i coraz obrzydliwsze widowiska, których aktorzy i konferansjerzy coraz jawniej demonstrują pogardę do swej publiczności. Ta narastająca wewnętrzna emigracja wygodna jest dla dziennikarskich i politycznych kuglarzy; im mniej ludzi myślących ich obserwuje, tym mniej finezji muszą wkładać w kuglarstwo.

Spośród tych dwóch grup – poppolityków i popdziennikarzy – które coraz jawniej, coraz bezczelniej i dawno już bez poczucia wstydu żerują na ignorancji i głupocie swojej publiczności, bardziej winni przeniewierstwa są dziennikarze. Pierwszą ich rolą przecież jest objaśniać i pomagać zrozumieć, a nie okpiwać, drugą, - równie ważną – jest pilnować, żeby ci, co mają siłę, władzę i pieniądze nie oszukiwali słabych, również słabych na umyśle.

Wojciech Jankowski

P.S. Temu, kogo obrusza, że z widocznym lekceważeniem piszę o wielomilionowej przecież publiczności z wypiekami na licach chłonącej popisy różnych Palikotów oraz ich komentatorów odpowiem: rzeczywiście, głupców nazywam głupcami i nie darzę ich nadmierna atencją. Tak doskonały, żeby szanować publikę politycznych kuglarzy nie jestem. Uważam to za lepsze od żerowania na głupocie gawiedzi i komplementowania durniów, żeby się nie zorientowali, że są okpiwani.
WJ

Etykiety: , , , ,

18.4.09

Platforma Obywatelska wywali do kubła własny projekt ustawy medialnej?

Zupełnie niezauważona przeszła pewna zaskakująca wypowiedź Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej (PO), szefowej sejmowej komisji kultury. Oto piątkowy "Dziennik" (gdzieś w głębi numeru) opisywał tzw. konsultacje społeczne w sprawie nowej ustawy medialnej. Z tej relacji wynika, że przedstawiciele środowisk twórczych dosłownie zdemolowali projekt. Artykuł "Dziennika" jest tu. Ja zwracam uwagę na ostatni akapit:
Szefowa komisji kultury podsumowała, że taki opór środowiskowy może spowodować, iż projekt w ogóle nie wejdzie w życie i sytuacja w mediach publicznych pozostanie bez zmian. "Nikt nikogo nie będzie zmuszał" - powiedziała.
Czy to oznacza, że PO jest gotowa "poddać" projekt ustawy medialnej? Dlaczego?

Zastanówmy się. Z punktu widzenia partyjnych rozgrywek i politycznego PR - czyli tych czynników, które totalnie zdominowały polską politykę (i uchodzą za "politykę" jako taką) - celem gmerania w ustroju mediów publicznych jest przejęcie kontroli nad nimi. Ostatnio wydawało się, że Platforma Obywatelska już zmontowała porozumienie w sprawie ustawy medialnej. I wraz z PSL i lewicą przepchnie ten dokument przez parlament i odrzuci ewentualne weto prezydenta.

Ale co to w praktyce oznacza? Ano PO musiałaby wówczas podzielić się władzą w mediach publicznych z ludowcami i lewicą (albo i dwiema lewicami). Wrocławskie piwiarnie już od paru miesięcy huczą od plotek o tym, kto, gdzie, kogo i w ramach jakiego rozdania niebawem wprowadzi do mediów publicznych w tym mieście.

Jednak taki pakt na rzecz ustawy medialnej ma jeden minus: jest skomplikowany. Poza tym wszyscy świetnie pamiętają, jak fatalnie na podobnym paktowaniu wyszedł PiS. Przecież de-PiS-yzujący Telewizję Polską Piotr Farfał znalazł się w niej jako koalicjant PiS!

Na drodze do - za przeproszeniem - efektywnej implementacji nowej ustawy medialnej pojawiła się jeszcze jedna przeszkoda: widmo chaosu, jaki może powstać przy przekształcaniu regionalnych oddziałów TVP w spółki (na wzór regionalnych rozgłośni radia publicznego). W grudniu pisałem, że po wprowadzeniu nowej ustawy medialnej wszyscy pracownicy oddziałów TVP zostaną zwolnieni z pracy. Nic dziwnego, że telewizyjni związkowcy już się niepokoją. Zresztą nawet i bez tych zwolnień może być chaos. Słyszałem niedawno opinię, że prosta - wydawałoby się - inwentaryzacja sprzętu, która powinna towarzyszyć przekształcaniu oddziałów TVP może ciągnąć się latami.

Tymczasem szef parlamentarnego klubu PO Zbigniew Chlebowski obiecał ponoć związkowcom z wrocławskiej TVP, że po przekształceniach regionalna telewizja publiczna będzie nadawać własny, 24-godzinny program (dziś jest to może kilka godzin). A nawet zwiększy zatrudnienie. Te słowa brzmią jak science fiction. Bo kto i z czego sfinansuje taki rozwój regionalnych telewizji publicznych? No chyba że zostaną do cna skomercjalizowane.

Operacja zmiany ustroju mediów publicznych może więc okazać się trudna i kosztowna. I teraz wróćmy do jej realnego celu. Jest nim - powtórzmy - przejęcie kontroli nad mediami publicznymi. Może wcale nie trzeba ustawy medialnej, by to zrobić? Może PO nie musi mozolnie dogadywać się z PSL i lewicą, by przeprowadzić tę reformę?

Zajrzyjmy znów do "Dziennika". Kilka dni temu gazeta ta pisała: Piotr Farfał jako prezes TVP jest na rękę PO. Cytuję:
... po Woronicza krąży nawet plotka, że w specjalnej windzie, jedynej, którą można wjechać na 9. piętro do gabinetu prezesa, jakiś czas temu widziano dwóch ważnych polityków PO. Czy to możliwe? "Pewne jest jedno: prezesa Farfała łączą bliskie relacje z człowiekiem będącym prawą ręką Schetyny"- podkreśla nasz rozmówca. Chodzi o wiceministra MSWiA Tomasza Siemoniaka.

Choć jak mówią nasi informatorzy, Siemoniak na Woronicza stara się raczej nie pojawiać, to i tak często spotyka się z prezesem TVP. "Zwykle to wygląda tak, że jeden dzwoni do drugiego i umawiają się gdzieś na mieście, takie spotkania są dość częste" - mówi nam jeden ze współpracowników Farfała.

Prezes w rozmowach ze swoim otoczeniem wcale nie ukrywa tej znajomości. (...)

Jak dodaje inna z osób z TVP, kontakty kojarzonego z LPR prezesa telewizji z wiceministrem z PO rozpoczęły się już w grudniu, zaraz po zawieszeniu starego zarządu telewizji. Potwierdza to zresztą jeden z zawieszonych wiceprezesów. "O tym, że za całym przewrotem stoją Platforma Obywatelska i Tomasz Siemoniak, wiedziałem od dawna" - przyznaje w rozmowie z nami Sławomir Siwek.
I puenta:
"Tomek zna się na mediach, po prostu je czuje" - mówi nam jeden z jego kolegów z Platformy Obywatelskiej i dodaje: "Proszę się nie dziwić. Nam Farfał w TVP w jakiś sposób jest na rękę. Jeśli w czasie wyborów do Parlamentu Europejskiego wszechpolacy będą robić na siłę kampanię LPR, to przecież odbiorą głosy PiS, a nie nam. Nie mamy więc powodów do narzekań".
I jeszcze najnowszy pomysł rządu. Znów cytuję za "Dziennikiem":
Czy Platforma przejmie kontrolę nad TVP i Polskim Radiem? Ministerstwo Skarbu chce złożyć do sądu wniosek o ustanowienie kuratorów (...). Mają współrządzić z prezesami (...).

Telewizją nadal kierowałby więc Piotr Farfał, a radiem prawdopodobnie Robert Wijas.
Po co tu ustawa medialna?

Oczywiście - mówimy o rozwiązaniach tymczasowych. Do pełni szczęścia brakuje pro-Platformerskiego przewrotu w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Czy da się go przeprowadzić? A jeśli nie - to czy da się na dłuższą metę zarządzać mediami publicznymi bez oglądania się na KRRiTV?

Gdybym był w PO, to przeanalizowałbym te wszystkie możliwości. Bo kto wie, czy koalicja z Młodzieżą Wszechpolską nie jest prostsza i bardziej efektywna, niż koalicja z PSL i dwiema lewicami.

Jeśli tak jest - to projekt nowej ustawy medialnej można spokojnie wyrzucić do kubła.

17.4.09

Arnold Buzdygan kontra Wikimedia Polska

O procesie, który wytyczył Arnold Buzdygan - postać dobrze znana w polskim internecie - pisaliśmy z Łukaszem już nie raz. Dziś warto wrócić do tematu bo przebieg rozprawy był bardzo ciekawy. Przypomnę Arnold Buzdygan uznał, że obraźliwe jest dla niego sformułowanie "troll" i zażądał usunięcia z Wikipedii wpisu na swój temat, zamieszczenia sprostowania oraz 100 tysięcy złotych. Pozwana Wikimedia Polska tłumaczy, że za wpisy na Wikipedii nie odpowiada, a baza danych znajduje się na serwerze w USA.

Ostatni mój wpis dotyczył powołania biegłego, który miał przygotować ekspertyzę na temat Wikipedii. Opinia powstała i jest uzupełniona trzema dodatkowymi ekspertyzami. Dzisiaj przesłuchanie biegłego trwało kilka godzin. Najważniejsza dla mnie była konkluzja, że szefowie Wikimedii mogli zmienić lub zablokować artykuł na temat Arnolda Buzdygana. Ciekawy byłby też zapewne eksperyment procesowy zaproponowany przez Wrocławianina, ale ostatecznie uznano, że byłby on zbędny. Otóż sąd na wniosek Buzdygana zgodził się by biegły sprawdził jaka jest teraz możliwość edycji wpisów na Wikipedii. Biegły siadł za przygotowanym na sędziowskim stole laptopem i zalogował się dzięki hasłu przedstawicielki Wikimedii. Wybuchła wówczas dyskusja co ma wpisać. Arnold Buzdygan chciał, tak jak w swoim pozwie, by wpis na jego temat usunąć i zamieścić sprostowanie. Wywołało to oburzenie adwokatów Wikimedii. Zapropowali oni wpisanie kropki. Z kolei biegły zaczął podnosić, że każdy wpis spowoduje, iż o zmianach w artykule dowie się cały internetowy świat, który będzie uznawał, że jego autorką była właścicielka loginu. Po krótkiej naradzie uznano, że cały eksperyment i tak nie ma sensu bo na następny dzień wpis może zostać zmieniony przez innych użytkowników Wikipedii.

Mnogość pytań do biegłego wywołała reakcję adwokata Arnolda Buzydgana. Mecenas Jacek Kruk powiedział m.in.: "(...)Ten proces zmierza w kierunku, który w ogóle nie powinien istnieć. Bo to jakbyśmy mieli prowadzić proces ws. naruszenia dóbr osobistych na przykład przez prasę czy telewizję i chodziłoby o treści szkalujące pana Buzdygana, a sąd by się zastanawiał nad tym jak pracuje zecer w drukarni, jakich czcionek się używa i papieru do wydrukowania gazety lub jakimi obiektywami posługują się kamerzyści. Nie o to chodzi. Chodzi o to - i to powiedział pan biegły i to wynika wprost z jego opinii, że zarządzający domeną wikipedia.pl ma możliwość zablokowania hasła i o to zwracał się Arnold Buzdygan (...)".
Adwokat przytoczył też orzeczenie Sądu Najwyższego, z którego "wynika wprost, że jest to tytuł prasowy i zgodnie z prawem prasowym powinien być zarejestrowany, a odpowiedzialność Wikipedii jest taka sama jak odpowiedzialność gazety czy telewizji".

Dzisiaj zeznawał też prezes Wikimedii Polska Tomasz Ganicz:
"Już w momencie zakładania stowarzyszenia była przyjęta taka zasada, że stowarzyszenie jako takie ma się nie wtrącać w funkcjonowanie Wikipedii. I to wynika też z zasad jakie narzucił faktyczny właściciel Wikipedii - Wikimedia Fundation, zarejestrowany na Florydzie (...) Stowarzyszenie nie może niczego narzucić edytorom. Możemy ewentualnie naszego członka - edytora wyrzucić ze stowarzyszenia jeżeli źle się zachowuje w Wikipedii, ale nie ma to wpływu na jego uprawinienia w Wikipedii. Stowarzyszenie nie decyduje kto ma być lub nie być administratorem (...) W tej chwili jest ich około 200. (...) Oni siebie nawzajem mogą kontrolować - akcja każdego administratora moze być cofnieta przez innego(...)".

Kolejna rozprawa 19 maja. Wówczas będzie przesłuchiwany Arnold Buzdygan, rozpoczną się też mowy końcowe stron. Jest szansa, że wyrok zostanie ogłoszony jeszcze w maju. Mam tylko pewną wątpliwość. Nie do końca jestem pewien czy sędzia, który proces prowadzi rozumie wszystkie aspekty tej sprawy. Bo często sprawia wrażenie zagubionego. A wyrok będzie niezmiernie ważny. Ewentualne uznanie racji Arnolda Buzdygana może wywrócić do góry nogami funkcjonowanie Wikipedii. A uznanie, że powinna zostać zarejestrowana jako tytuł prasowy może doprowadzić właśnie do rejestracji (i zwiększenia odpowiedzialności) lub likwidacji polskiej wersji internetowej encyklopedii.

Wypowiedzi przytoczonych przeze mnie osób możecie posłuchać na portalu Radia Wrocław.

Etykiety: , , , , , , , , ,

Oszczędności w ABW?

Wiosna sprzyja pieszym wycieczkom. A podczas miejskich wędrówek można zaobserwować wiele ciekawych rzeczy, tak jak wczoraj np. zamieściłem zdjęcia z witryny sklepu w centrum miasta.

Dzisiaj przechodząc obok ABW zaobserwowałem, że agentom chyba obniżono pensje. A może prowadzą zdrowy tryb życia? Zobaczcie sami...

Etykiety: , , ,

16.4.09

Wrocław miasto spotkań?

Wrocław nazywany jest miastem spotkań. A oto i samo centrum miasta, witryna jednego ze sklepów przy placu Legionów. Udało mi się uchwycić w kadr taki obrazek...

15.4.09

Pinio z Piątej Władzy został matką

Jak wiedzą wszyscy jego fani, Pinio udziela się nie tylko w Piątej Władzy i Radiu Wrocław. Ma też parę innych blogów, w tym coraz bardziej popularną Korupcję w Polskim Futbolu.

Opisuje w niej śledztwo oraz procesy dotyczące tzw. afery futbolowej. Niedawno blogował z sali sądowej, podczas ostatniej rozprawy w sprawie korupcji w Arce Gdynia. Działa na tyle skutecznie, że swoje wyznania dotyczące futbolowego łapówkarstwa zamieszczają u niego także niektórzy podejrzani.

I oto ów blog Pinia został nazwany "matką wszystkich tekstów o korupcji". Przez kogo? Przez popularny sportowy serwis Zczuba.pl. Stosownym cytat znajdziecie tu.

No nieźle, Pinio, nieźle :) W tej sytuacji pozostaje mi tylko dopytać, kiedy spełnisz obietnicę wygłoszoną niedawno w Blogoskopie Radia Wrocław - i przelejesz swoją wiedzę o machlojkach w futbolu na papier...?

Spór o sklep mięsny na wrocławskim Biskupinie oczami "Gazety Wyborczej Wrocław"

Porównywanie obrony sklepu "Rarytas" na Biskupinie do walki z powodzią w 1997 r. - jak to uczyniła Agata Saraczyńska w "Gazecie Wyborczej Wrocław" - to, mówiąc oględnie, nadużycie.

Po pierwsze - bo nie ma jednego sporu o "Rarytas". Są dwa takie konflikty. Jeden w obronie sklepu, drugi przeciwko niemu. Nagłaśnianie tylko jednego z nich to... Hmmm... Ściemnianie.

Po drugie - bo likwidacja "Rarytasu" tak naprawdę niewiele zmienia z punktu widzenia klienta sklepów mięsnych na Biskupinie. Sugerowanie, że jest inaczej to... Powiedzmy, że mitologizacja rzeczywistości.

Po trzecie - bo wmawianie ludziom, że sklep mięsny istniał w tym miejscu od kilkudziesięciu lat - choć okoliczni mieszkańcy twierdzą inaczej - to... No właśnie - jak to nazwać? Bajkopisarstwem?

Po czwarte - bo lansowanie poglądu, że sklep mięsny jest z definicji szlachetniejszy od oddziału banku - choć nie dowiadujemy się dlaczego - to... Chyba niezbyt uzasadniona ideologizacja opisywanego konfliktu.

Moim zdaniem, spór o "Rarytas" jest zbyt ciekawy, by opisywać go tak jednostronnie. Szkoda tematu.

(Autor niniejszego tekstu mieszka w pobliżu sklepu "Rarytas").

14.4.09

Ponowny proces po komentarzu w 5W i portalu Radia Wrocław

W styczniu pisałem o procesie dwóch domniemanych rasistów we wrocławskim sądzie. Stwierdziłem, że sędzia Elżbieta Sztenc w dziwny sposób przesłuchiwała świadka - czarnoskórego mężczyznę, który miał paść ofiarą rasistowskiej napaści. Dziś już wiadomo, że sędzia nie będzie dalej zajmować się tą sprawą.

Oto fragment mojego styczniowego komentarza:
"Niemal każda wypowiedź Kameruńczyka była przerywana, szczegółowo słowo do słowa porównywano zeznania ze śledztwa (sprzed 2,5 roku) i tych złożonych na rozprawie, zadawanie absurdalnych, niezwiązanych kompletnie ze sprawą. Tak jakby sędzia miała gotową tezę i robiła co mogła żeby podważyć zeznania Kameruńczyka i ją udowodnić. Nie zdziwiłbym się gdyby to robili obrońcy, ale niezawisły sąd?
Nie zdziwię się jak oskarżeni zostaną uniewinnieni albo proces zostanie umorzony (ze względu na rzekomą niewiarygodność Kameruńczyka)".

Po tej publikacji ostrym oświadczeniem (całość tutaj) niemal natychmiast zareagował rzecznik Sądu Okręgowego we Wrocławiu. Bogusław Tocicki napisał m.in.:
„(...)Wyjątkową nieodpowiedzialnością i brakiem profesjonalizmu wykazał się Red. Dominik Panek w swojej relacji z procesu toczącego się przed wrocławskim sądem okręgowym, zatytułowanej: „Wrocławski sąd chroni rasistów? (Komentarz)”, zamieszczonej w dniu 14 stycznia 2009r., zapominając, że rolą sądu nie jest bezkrytyczne powielanie tez aktu oskarżenia, lecz bezstronna i rzetelna ocena materiału dowodowego. Zamiast doszukiwać się stronniczości w działaniach sędziego i zadawać zniesławiające pytania o to, czy sąd chroni rasistów, autor relacji powinien pamiętać, że oskarżonych nigdy nie można uznawać za winnych, dopóki ich wina nie zostanie udowodniona i stwierdzona prawomocnym wyrokiem. Obowiązkiem sądu w tej sprawie było zatem precyzyjne ustalenie przebiegu zdarzenia, a przede wyjaśnienie, czy pokrzywdzony stał się ofiarą pobicia, czy też wziął świadomie wziął udział w bójce, co mogłoby nawet narażać go na odpowiedzialność karną(...)".

Sędzia Sztenc uznała po tym komentarzu, że publicznie podważono jej obiektywność i zrezygnowała z prowadzenia procesu. Ma się on rozpocząć od nowa i toczyć przed innym składem sędziowskim.

Nie do końca jest to dobre rozwiązanie - bo oto rodzi się niebezpieczny precedens. Czy teraz także inni sędziowie, skrytykowani w mediach, będą rezygnować? Taka postawa może sparaliżować sądy.

Etykiety: , , ,

Prezydent Wrocławia ogłuszy PO?

W sobotnim Magazynie Dziennika opublikowano bardzo ciekawy wywiad z Lechem Janerką. Twórca legendarnego wrocławskiego Klausa Mitffocha opowiada m.in. jak dostał lokal od miasta.

Oto fragment wywiadu:
"Rafał Dudkiewicz (prezydent Wrocławia - red.) mnie rozpieszcza, choć nie jesteśmy w komitywie. A to było tak... W sypialni naszego małego mieszkania w bloku urządziłem studio. Masa kabli, sprzętu, mikrofony. Kiedyś pracując w nocy, wszystko to przewróciłem i Bożena oświadczyła, że mam spadać. Poszedłem do urzędu miasta. "Dzień dobry, Lech Janerka jestem". "Znamy, znamy" - odpowiedziały panie. No to ja: "Podobno artyści mogą dostać od miasta pracownię?". "A gdzie by pan chciał?". No to ja: "Może w rynku?". "Proszę bardzo". Okazało się jednak, że nowi sąsiedzi nie bardzo chcieli się zgodzić na muzyka rockowego. Poszedłem do prezydenta i naskarżyłem: "Mam problem, bo sąsiedzi obawiają się, że tam postawię bęben". Na to Dudkiewicz: "Bęben ma być, a najlepiej dwa". I podpisał mi przydział pracowni nad siedzibą PO".


Mała złośliwość? A może jedyny wolny lokal w ścisłym centrum? No cóż wojenka między Rafałem Dutkiewiczem a PO trwa od dawna, pisaliśmy o tym na 5W nie raz.

I jeszcze jedna ciekawa rzecz. Lech Janerka zapowiada reaktywację swojego zespołu!!!
"(...) Estrada Warszawska sobie wymyśliła, że 4 czerwca, w rocznicę upadku komunizmu, zorganizuje koncert. Pozwoływała zespoły, które szalały w latach 80. Będzie to coś na kształt baletu o Małyszu. W ramach tej zbieraniny Estrada chce, by się pojawił zespół Klaus Mitffoch z piosenką "Jezu, jak się cieszę". Klausowicze rozjechali się po świecie i co śmieszne, ci, którzy zostali, zareagowali na propozycję bez entuzjazmu, a ci zagraniczni powiedzieli: dlaczego nie. Wygląda więc na to, że 4 czerwca Klaus Mitffoch wyjdzie na scenę i po 25 latach zagra w oryginalnym składzie. Jeszcze pięć lat temu nie zgodziłbym na coś takiego, a teraz patrzę na to z rozrzewnieniem".

Ale miłośnicy Lecha będą mieli okazję zobaczyć jego powrót na scenę już w tym miesiącu. A to za sprawą koncertu "Nowe Brzmienie Lecha Janerki". 24 kwietnia we wrocławskim klubie XO jego utwory wykonają m.in. Kasia Nosowska, Pogodno, Lao Che i Czesław Śpiewa. Zapowiada się spore wydarzenie!

Etykiety: , , , , , , , , ,

13.4.09

Wojciech Jankowski: Ekoszwindel

Rząd przygotowuje podatek od samochodów. Ma zastąpić obecną akcyzę. Nowy projekt podatkowy gorąco wspierają polscy producenci aut oraz właściciele salonów samochodowych.

Teraz akcyzę płaci się przy kupnie auta, im droższy samochód, tym wyższą. Nowy podatek ma się nazywać „ekologiczny”, a naliczany ma być raz w roku. Jego wysokość będzie zależała nie od ceny samochodu, ale od jego wieku. Im starsze auto, tym będzie wyższy. „Podatek ekologiczny” sprawi, że bardziej opłacalne stanie się kupno nowego auta niż używanego, bo to pierwsze stanie się nieco tańsze, a to drugie znacznie droższe.

W Polsce żyje liczna grupa ludzi, która wybór między nowym droższym autem i tańszym używanym rozstrzyga dziś na korzyść tego drugiego. O przesunięciu za pomocą podatku tej grupy klientów z komisów do salonów toczy batalię lobby wytwórców i sprzedawców nowych aut. I tym podatkiem ją wygra.

W Polsce jest jednak jeszcze liczniejsza grupa ludzi, których dochody nie pozwalają na taki wybór, mają oni do dyspozycji inną alternatywę: niedrogie auto używane albo żadne. Obecnie ci ludzie kupują auta używane, często bardzo tanie i mocno zużyte. W wyniku wprowadzenia „podatku ekologicznego” znaczna ich liczba będzie musiała zrezygnować z samochodu, bo używane auta przestaną być tanie, a nowe pozostaną zbyt drogie.

„Podatek ekologiczny” prawdopodobnie zostanie uchwalony, bo stoją za nim naprawdę wielkie pieniądze i jeszcze potężniejsze wpływy producentów i handlarzy nowych aut. Wejdzie i wyeliminuje z korzyści oraz uciech motoryzacji parę milionów najuboższych Polaków. A może tylko paręset tysięcy?

Ta grupa lobby samochodowego nie interesuje, choć ona ucierpi najbardziej. Nowy podatek wbrew nazwie będzie przecież karą za kupowanie używanego auta. Oficjalnie ma wprawdzie chronić środowisko, ale realnie chronić będzie zyski koncernów samochodowych oraz ich dilerów.

Ewentualne protesty najbiedniejszych zmotoryzowanych zwolennicy „podatku ekologicznego” uprzedzają prawdziwym skądinąd twierdzeniem, że po polskich drogach jeździ wiele aut mocno zanieczyszczających środowisko oraz tak technicznie niesprawnych, że grożących wypadkami. To drobiazg, że trujące i niebezpieczne auta można taniej i prościej wyeliminować zaostrzając kryteria dorocznych przeglądów technicznych. Przecież nie o to chodzi, ale o interesy samochodowego lobby.

Prace nad nowym podatkiem to kolejny dowód, że idee ekologii zostały obecnie w dużej części przejęte przez osoby i grupy interesów, które dostrzegły w nich znakomite źródło dochodów. Ekologia uzasadnia parę nieuczciwych procederów: od gangsterskich szantaży akcjami protestacyjnymi wygaszanymi w zamian za okup albo blokowanie inwestycji konkurentów poprzez dęte stowarzyszenia i fundacje biorące grube granty za piękne słówka aż do takich właśnie jak opisana wyżej manipulacja podatkami.

Dzięki ekologicznej ideologii zaangażowanej w forsowanie interesów samochodowego lobby każdego przeciwnika „podatku ekologicznego” można będzie okrzyczeć barbarzyńcą albo głupcem, który nie rozumie konieczności ochrony ziemi, wody i powietrza, albo jak kto woli egoistą lekceważącym przyszłość naszej planety w imię motoryzacyjnych zachcianek. I nawet jeśli ktoś będzie próbował mówić o zyskach samochodowego lobby napędzanych przez „podatek ekologiczny”, zostanie łatwo zakrzyczany.

Wojciech Jankowski

Etykiety: , , ,

9.4.09

Leszek Pruski rezygnuje!

W uzupełnieniu wczorajszego wpisu o kontrowersyjnym prokuratorze z Wrocławia awansowanym do Ministerstwa Sprawiedliwości. Dzisiaj Leszek Pruski zrezygnował ze stanowiska. Nie wiadomo jeszcze czy dymisja została przyjęta. Więcej na jego temat możecie przeczytać tutaj.

Etykiety: ,

Skandal w Ministerstwie Sprawiedliwości!

O tym awansie mówiono we Wrocławiu od dawna. Kontrowersyjny prokurator Leszek Pruski został wicedyrektorem departamentu kadr Ministerstwa Sprawiedliwości. Dzisiaj wychodzą na jaw prymitywne kłamstwa jakich użyto w jego obronie!

W ostatnich latach o Leszku Pruskim we Wrocławiu było głośno. A to "Gazeta Wyborcza Wrocław" napisała, że uczestniczył w pijackiej imprezie podczas szkolenia zorganizowanego w Warszawie. Innym razem "Fakt" ujawnił, że ów prokurator po pijanemu awanturował się w centrum Wrocławia. Sam Pruski twierdził, że był po lekach, ale świadkowie mówili, że czuć było od niego alkohol. Sam też pisałem, że potrącił staruszkę.

Gdy z Marcinem Rybakiem z "Gazety Wrocławskiej" szykowaliśmy się do publikacji na ten temat szybszy okazał się "Dziennik". Gazeta opisała wspomniane wydarzenia i dodała jeszcze informacje o oskarżaniu opozycjonistów w czasie stanu wojennego. Oto fragmenty:
"Kariera Pruskiego ruszyła w stanie wojennym. To wtedy w trybie doraźnym oskarżał opozycjonistów z Dolnego Śląska. Chciał skazania Krzysztofa Mazurskiego, który protestował przeciwko internowaniu działaczy "Solidarności". W 1982 r. domagał się kary dla Mariana Muchy, w którego mieszkaniu spotykali się działacze "S".

Kilka godzin po ukazaniu się gazety w kioskach opublikowany został skandaliczny komunikat podpisany przez rzecznika prasowego Prokuratury Krajowej Katarzynę Szeskę. Czytamy w nim m.in.:

"Prokurator Leszek Pruski w stanie wojennym NIE oskarżał opozycjonistów z Dolnego Śląska. Przytoczone w artykule nazwiska działaczy nie są mu znane".

Dalej dementowane są kolejne informacje "Dziennika", zaś rzecznik Prokuratury Krajowej informuje, że Leszek Pruski rozważa możliwość wystąpienia na drogę sądową. Bardzo ciekawe.

W środę wieczorem jednak głos zabrał minister sprawiedliwości. Andrzej Czuma w Telewizji Puls powiedział m.in.:

"Chciałem sprawdzić rzecz u źródeł. (...) Potrzebowałem kilkudziesięciu godzin. Tym razem dziennikarz nie mylił się"
. I za depeszą PAP: minister przyznał, że Pruski "oskarżał Krzysztofa Mazurskiego i Muchę". Pytany, czy Pruski nie powinien pracować w resorcie, powiedział: "absolutnie tak". Dopytywany, czy będzie zdymisjonowany, odparł: "kiedy to uczynię, powiadomię pana, ale domyśla się pan, jaka będzie moja decyzja". Minister dodał, że po publikacji dziennika ukazało się - na stronie resortu - sprostowanie pośpiesznie napisane przez Leszka Pruskiego.

A weryfikacja danych Dziennika nie była trudna. Zajmuje 5 minut w internecie. W wyszukiwarce wpisujemy nazwisko Pruskiego i pojawiają się dwa odnośniki dotyczące procesów: Mariana Muchy i Krzysztofa Mazurskiego. I wszystko jasne!

Ciekawe czy zdymisjonowana zostanie rzecznik Prokuratury Krajowej, która podpisała komunikat oraz sam szef Prokuratury Krajowej Edward Zalewski (pisałem o nim tutaj), który miał stać za awansem Pruskiego.

I jeszcze jedno. W środowisku wrocławskich prokuratorów słychać o Leszku Pruskim od wielu lat niemal tylko złe opinie. Skandalem, zdaniem wielu śledczych, była już sama jego nominacja, a wielu pytało o te kompetencje, którymi rzekomo miał się wyróżniać.

Teraz okazuje się, że po artykule w "Dzienniku" napisał kłamliwe sprostowanie. Dziennikarze na pewno będą sprawdzać jeszcze wszystkie niuanse zdarzeń na Placu Solnym we Wrocławiu - gdzie prokurator Pruski po pijaku miał wyzywać patrol policji i straży miejskiej oraz grozić zwolnieniami - jak też sprawę potrącenia staruszki i pijackiej imprezy podczas szkolenia...

Wrocławską prokuraturą od kilkunastu miesięcy wstrząsają skandale. Zatrzymywani są pod zarzutem korupcji prokuratorzy. Duże śledztwo wszczęte po doniesieniach Radia Wrocław i "Gazety Wyborczej" prowadzi Prokuratura Apelacyjna w Lublinie. Zarzuty postawiono już czterem śledczym. Głośno też było o rzekomych naciskach na prokurator Kalecińską przez jej przełożonych (pisałem o tym tutaj). Teraz doszło do kolejnego skandalu, jak na razie obyczajowego. Co przyniosą nam kolejne dni?

Etykiety: , , , , , , , , , ,

8.4.09

Adam Szynol: kolejne spadki, czyli rzecz o przyszłości prasy regionalnej

Nikogo już dzisiaj nie dziwią kiepskie notowania czytelnictwa/sprzedaży prasy, także regionalnej. Dane z lutego, dostępne na stronie, ilustrują słabnącą pozycję mediów tradycyjnych. Warto zauważyć, że to już stały trend, na zahamowanie którego chyba nikt nie liczy. Mimo różnych wysiłków ze strony wydawców (wkładki, gadżety, płyty, książki), czytelnicy po prostu zwracają się ku mediom elektronicznym, które oferują często podobne treści, tyle tylko że za darmo.

Zdarzają się jednak i optymiści, którzy - jak Jacek Utko - są przekonani, że jeszcze nie wszystko stracone i można podjąć działania zapobiegające spadkom sprzedaży prasy. Osobiście nie podzielam poglądu, zaprezentowanego przez tego wybitnego designera podczas zagranicznego wykładu.
Efekty pracy grafików w kooperacji z całą redakcją, a także z edytorami i drukarzami mogą przynieść pewną poprawę lub choćby zatrzymać czytelników na jakiś czas, ale nie będzie to efekt długotrwały. O czym zresztą sam Utko może się przekonać śledząc kolejne wyniki sprzedaży reprezentowanej przez niego gazety.

W tytułach ogólnoinformacyjnych, informacyjno-publicystycznych powstrzymanie spadków wydaje się praktycznie niemożliwe, bronić się mogą pisma specjalistyczne, oferujące dość wyszukane treści, trudne do znalezienia w sieci, lub których oprawa graficzna na 17-19-calowych monitorach nie wygląda tak okazale jak na rozłożonym formacie gazety.

Na marginesie lutowych wyników dzienników regionalnych warto poczynić dwie uwagi. "Gazeta Lubuska" we wskazanym zestawieniu poprawiła swój wynik z ubiegłego roku o ponad 500 egzemplarzy, a "Głos - Dziennik Pomorza" aż o blisko 4400 sztuk, więc może warto się przyjrzeć pracy tych redakcji i podglądnąć sposób na utrzymanie czytelników.
Natomiast porównując dane ze stycznia i lutego trzeba pamiętać o tym, że drugi miesiąc roku jest krótszy i miał cztery weekendy, podczas gdy styczeń pięć. Jak wiadomo weekendowe wydania podnoszą średnią z całego tygodnia, a w rezultacie także z miesiąca.

Gdybym miał się pokusić o prognozę dotyczącą przyszłości prasy regionalnej w Polsce to... uzależniłbym ją od kilku czynników. Po pierwsze od rozwoju naziemnej telewizji cyfrowej. Znając zapał polskich polityków i regulatorów rynku do poważnych zmian, zajmie to co najmniej 5, może nawet 8 lat, więc to zagrożenie odsuwa się na razie w dosyć daleką przyszłość. Nie spodziewam się rewolucji w wyniku uruchomienia telewizji mobilnej, bo ten sektor raczej rynku nie podbije.
Niech świadczy o tym fakt, że czterej operatorzy telefonii komórkowej oddali zarządzanie tym segmentem mało znanej firmie. Kluczowy, w mojej opinii, będzie rozwój Internetu, a przede wszystkim nastawienie producentów zamieszczanych w nim treści medialnych. Póki co dominuje pogląd, że większa część udostępnianych informacji powinna być darmowa. Ale warto zauważyć, że to nastawienie ewoluuje w kierunku wprowadzenia choćby symbolicznych opłat. Ostatnio w tym duchu wypowiedział się nie byle kto, bo Rupert Murdoch, a ze zdaniem takiego potentata medialnego należy się liczyć. Jeśli do podobnej konstatacji dojdą inni wydawcy/nadawcy i wprowadzą tę ideę w czyn, żywot gazet zostanie znacznie przedłużony. Jeśli nie, to w kolejnych miesiącach, latach wyniki sprzedaży gazet będą coraz gorsze, aż któregoś dnia nie będzie już co zestawiać. Czego sobie i czytelnikom 5W - nie życzę!

dr Adam Szynol

6.4.09

Wojciech Jankowski: Smutek pustoszejących piedestałów

Zabicie posłańca, który przyniósł złe wieści, to prymitywny odruch bezmyślnej wściekłości wyładowanej na tym, kto w chwili wybuchu furii znalazł się pod ręką. Anachroniczny w dzisiejszych oświeconych czasach. A może jednak nie?
*
Ksiądz Jankowski był zarejestrowany jako źródło informacji SB, Krzysztof Zanussi jako tajny współpracownik. Wcześniej Herbert i Kapuściński. Co jakiś czas dostajemy kolejną rewelację o kolejnym wielkim człowieku, który okazał się tajnym współpracownikiem SB. Wszystkie te doniesienia wywołują podobną reakcję: zlikwidować IPN albo przynajmniej tak zakneblować, żeby nie wychodziły stamtąd takie nieprzyjemne informacje. Zabić posłańca albo chociaż mocno dać mu po łbie.
"Lech Wałęsa. Idea i historia" Pawła Zyzaka oraz żenujące dąsy bohatera po opublikowaniu książki wywołały mocniejsze niż dotąd żądania likwidacji albo przynajmniej zakneblowania IPN-u. Nie przeszkodziło nawet to, że opracowanie powstało poza Instytutem i wydane zostało gdzie indziej.
Książka o Wałęsie jest tylko pretekstem. Archiwów zamknąć się wprawdzie nie da, ale można zastraszyć historyków i publicystów, żeby siedzieli cicho. Część zwolnić z pracy, a dla pozostałych powołać nowego szefa, który przypilnuje, żeby nikt się nie wychylał. Bo lepiej nie znać złych wieści.
*
Każdy, kto w Peerelu robił więcej niż przychodzenie do pracy i branie wypłaty narażał się na wezwania, inwigilację, nękanie i próby zwerbowania. Każdym, kto wyjeżdżał za granicę – jeśli pominąć wczasy w Bułgarii czy Rumunii – interesowało się SB. To esbek wydawał paszport i esbekowi trzeba było go zwrócić zaraz po powrocie. To w zakładowej czy uczelnianej komórce SB przetrzymywane były służbowe paszporty.
Można było nie wyjeżdżać, ale oznaczało to rezygnację z zawodowych szans. Kapuściński mógł odmówić rozmów z SB, nie dostałby paszportu i pisywałby reportaże z polskich miasteczek czy wsi albo nie pisałby nic. Herbert nie napisałby „Barbarzyńcy w ogrodzie”.
I jeden, i drugi zdecydowali się podjąć grę z SB, żeby jednak wyjechać. Zostali zarejestrowani jako TW i to było ceną, którą zapłacili. Za siebie, autorów i za nas, czytelników.
Spośród tych, co chcieli wyjechać dziesiątki tysięcy ludzi podejmowało takie same decyzje i takie same gry. Dziesiątki tysięcy innych ludzi zrezygnowało z wyjazdów, bo nie chciało w to grać. Ci ostatni tracili szanse na sukces zawodowy, na zobaczenie świata. I jedni, i drudzy wiedzieli, co robią.
Ci, co zdecydowali się na grę z SB w zamian za zawodowe czy życiowe szanse chętnie zapomnieliby o tym, że kiedyś zrobili coś, o czym lepiej nie pamiętać. I zapomnieliby, gdyby nie archiwa i historycy, co w nich grzebią.
A to oni zajmują kluczowe pozycje w nauce, kulturze, gospodarce. Naturalną koleją rzeczy, są w odpowiednim wieku, a podjęcie gier z SB dało im przewagę nad tymi, co grać nie chcieli, więc zaszli wyżej. IPN-owskie archiwa i historycy pracujący w Instytucie mają przeciwników silnych i możnych.
Niemiło dowiadywać się, że ktoś, kogośmy wynieśli na piedestał albo kto sam mozolnie tam się wdrapał okazuje się nie taki czysty i pomnikowy. Szczególnie niemiło tym, co na piedestałach i piedestalikach wygodnie sobie stoją, ale lękają się, że ktoś im coś niechlubnego przypomni.

Wojciech Jankowski

Etykiety: , , , , , , , ,

Ian Pelczar: Fabryka Lupy

Z wręczenia Europejskiej Nagrody Teatralnej we Wrocławiu zamiast święta zrobił się festiwal skandalizującego autora. Wrocławianie nie mieli szans, by zmieścić się na widowni.

Włoscy organizatorzy tuż przed festiwalem dopisali do listy zagranicznych gości 200 nazwisk, nie zważając na takie drobnostki jak ograniczona liczba miejsc w poszczególnych teatrach czy salach oraz miejsca hotelowe. Współczuję polskiej stronie i podziwiam, że całość nie wymknęła się spod kontroli.

Niestety - brak miejsc dla widzów oznaczał, że festiwal przemienił się w imprezę środowiskową. Dokąd zmierza teatr i za co przyznano nagrody – tego pozostali mogli dowiedzieć się jedynie z mediów. Dowiedzieli się, że jeden z laureatów upodobał sobie męczenie, a nawet zabijanie zwierząt na scenie. Wzbudziło to zrozumiałe oburzenie, ale może wzbudzić także smutną refleksję: gdyby nie krew homara i męczarnie chomików Premio Europa nie zajęłaby tyle miejsca.

Widać to było doskonale po wrocławskim pokazie "Factory 2". A przecież mistrzowski spektakl Krystiana Lupy, ośmiogodzinny teatr totalny, to było jedno z najbardziej dyskutowanych przedstawień 2008 roku. We Wrocławiu przeszło o tyle niezauważone, że poza dziennikarzami i zaproszonymi gośćmi w Wytwórni Filmów Fabularnych nie zmieścił się nikt.

Godne podziwu jest też to, nieliczni, którzy nie dali się porwać wizji Lupy wyszli ze spektaklu po ponad dwóch godzinach – w pierwszej przerwie. Do dzisiaj są pewnie przekonani, że stracili jedynie artystyczną kontrowersję, zbiorową inscenizację dawnej Factory Andy’ego Warhola. Tymczasem dwie kolejne części przynosiły niezwykłe niespodzianki – sekwencje w duetach, które odnosiły się nie tylko do Warhola i jego środowiska, ale również do sztuki, przyjaźni, obsesji, miłości, fascynacji, czy sterowania własnym losem. Im bliżej finału, tym większa panowała groteska, a Lupę mniej interesowało samo dzieło, a bardziej rozważanie na oczach widzów, czym jest forma, którą opanował w teatrze – jak dzieło teatralnej sztuki powstaje, co można zrobić z jego składnikami. Improwizacja na temat improwizacji, wizja Warhola jako ojca wszelkiego rodzaju reality shows, dyskusje na temat tego, co jest sztuką, a co jej granicą, badanie granic teatru.

Kilka dni po "Factory 2" nie sposób jest nie filtrować kolejnych zdarzeń festiwalu przez aforyzmy i dialogi, które Lupa rozpisał swoim aktorom. Pytany o "Blow Job" Warhol opowiada, że nakręcił film, w którym widzimy twarz mężczyzny przeżywającego rozkosz płynącą z seksu oralnego z innym mężczyzną, ponieważ znalazł ochotnika. Sam nie patrzył na twarz, patrzył w dół. "To, co najciekawsze dzieje się poniżej kadru" – skomentuje jedna z bohaterek spektaklu. Warhol powie później, że możliwość patrzenia i podglądania takiej intymnej sytuacji, ale patrzenia jedynie na twarz - intrygowała go. "Nie byłem jednak w stanie tego zrobić. A kamera była w stanie". Na zarzut, że to nieuczciwe Andy odpowie: "Sztuka nie musi być uczciwa".

Nieuczciwość innych prezentacji z Europejskiej Nagrody Teatralnej przekraczała jednak granice, których nie przekroczyłby sam Lupa. "Człowiek powinien najpierw sam oddać krew w sprawie, a dopiero później prosić o to homara" - powiedział artysta Radiu Wrocław. Sam w "Factory 2" oddał widzom rok prób, interpretacji, improwizacji i przygotowań. Zrobił to razem z zespołem, przystępując do prób bez grama scenariusza, pozostawiając w ostatecznej wersji jedynie strzępki fabuły. Zrobił rzecz odważną, wymagając od aktorów grania na intymnych rejestrach. Spektakl pokazany we Wrocławiu w czasie obchodów Roku Grotowskiego budzi oczywiste skojarzenia. Słusznie zauważył jednak Krzysztof Mieszkowski, że Lupa wymagając od swoich aktorów maksimum, nigdy nie zostawia ich samych. Jest z nimi do końca – w czasie spektakli jest to obecność dosłowna. Lupa jest reżyserem uczestniczącym, donośnym.

Andy Warhol Piotra Skiby to - w porównaniu - postać nieśmiała, podróżująca wgłąb siebie. A Fabryka Lupy tym różni się od Fabryki Warhola, że jest – mimo improwizacji i naturalności – precyzyjnie rozpisana. Katarzyna Warnke czy Piotr Polak muszą nie tylko pamiętać o swej roli na scenie, ale jeszcze określać się względem kamery, która transmituje obraz na zawieszony nad widownią ekran, albo kamerę idealnie prowadzić, pełniąc rolę operatora-artysty w transmisji na żywo. "Factory 2" to nie jedynie osiem godzin wciągającego spektaklu, z błyskotliwym 40-minutowym monologiem Iwony Bielskiej zrodzonym z obsesji sprzątania i mycia, czy przekornymi rozmowami damsko-męskimi, to także multimedialny performance, niosący tańcem, muzyką, obrazem retransmitowanym i pokazywanym ‘na żywo’.

Trudno ustawiać się dziś w pozycji wnikliwego recenzenta czy interpretatora – relacji było już wiele, a spektakl był wielokrotnie dyskutowany. Wrocław zapisał się tu fatalnym tekstem w "Odrze", którego autor nie zrozumiał podstawowych problemów prezentowanych przez Lupę. Przykładem odrzucenie wspomnianego "Blow Job". Tak naprawdę wyświetlane na początku video powraca wielokrotnie w dyskusjach o sztuce, w dialogach i znakach zapytania. Z kolei dla Tadeusza Nyczka Lupa - dzięki "Factory 2" - po raz kolejny pokazał się jako artysta ciekawszy i głębszy niż sam Warhol. Swą recenzję w "Teatrze" krytyk zatytułował nawet "Andy II". Pojawiały się jeszcze takie skojarzenia jak "Andylupa" – tak zatytułowano dyskusję w "Przekroju". Wówczas Warhol w teatralnej wizji staje się Anty-Lupą, a samo przedstawienie autoironicznym rozsypaniem własnego dorobku. Przyglądaniem się wnętrznościom własnego teatru, wnikliwym demontowaniem sztuczek, metafor i przesłań.

Lupa ma co dekonstruować. Za to dostał Europejską Nagrodę Teatralną. Staje w jednym rzędzie z Piną Baush, jest w polskim teatrze najważniejszy od czasu Kantora. Co nie znaczy, że nie zasługuje na żadną krytykę. Ma prawo do słabszych przedstawień. A porywanie się na ośmiogodzinny spektakl to oczywiste ryzyko: w samym "Factory 2" nie brakuje słabszych momentów. Szkoda, że nie przekonacie się już o tym we Wrocławiu.

Najbliższa okazja na spotkanie z laureatem w maju w Warszawie. Jesienią we Wrocławiu Lupa rozpocznie próby do swojego najnowszego dzieła. To będzie realizacja dla Teatru Polskiego. Po "Factory 2" nie oczekuję kolejnego arcydzieła. Jestem ciekaw jak Lupa przetworzyłby o wiele mniejszą i bardziej tradycyjną formę. Tylko czy to go jeszcze interesuje ?

Ian Pelczar
dziennikarz Radia Wrocław

Etykiety: , , , , , , , ,

4.4.09

Kolejne doniesienie na performera z Hiszpanii

O czwartkowym skandalu na festiwalu teatralnym we Wrocławiu Ela Osowicz pisała już wczoraj. W piątek doszło do kolejnego bulwersującego "spektaklu" Rodrigo Garcii.

W czwartek Hiszpan na scenie torturował, a następnie zabił homara. Oto fragment relacji Elżbiety Osowicz:
"Aktor podwiesił na lince, na środku sceny żywego homara, do grzbietu przymocował mu czuły mikrofon dzięki czemu wszyscy słyszeliśmy bicie serca homara. Słyszeliśmy jak przyśpiesza, jak słabnie, jak się boi!!!! I nic - gapiliśmy się. Ktoś krzyknął 'To nie jest śmieszne". Pomyślałam ... "może go zabrać, wypuścić na łące, ale jak to? Jestem w teatrze, przeszkodzę, głupio tak jakoś..." nic nie zrobiłam. Kiedy aktor bez słów zaczął wbijać szpikulec w żywego homara nie wytrzymałam, wyszłam. Kilka innych osób też wyszło".

Podczas tego spektaklu nie było słychać głośniejszych protestów, jednak już podczas następnego publiczność jasno dała do zrozumienia "artyście" co o nim sądzi. Opisuje to w sobotniej Gazecie Wyborczej Wrocław Katarzyna Kamińska. Oto fragment jej relacji:
"Młody mężczyzna siedzący w pierwszym rzędzie wstał, delikatnie zdjął homara z haczyka i wrzucił go z powrotem do pojemnika z wodą - opowiada jeden z widzów spektaklu. Część publiczności zaczęła bić brawo. Wściekły reżyser zbiegł z balkonu, skąd obserwował wydarzenia na scenie, szarpał widza i wykrzykiwał: "Nie masz prawa tego robić! To mój spektakl, wynoś się!".

Katarzyna Kamińska, która pisze, że jest wegetarianką od 10 lat skomentowała także "występ" artysty.
"Jestem wegetarianką od dziesięciu lat. Głównie dlatego, że wiem, jaka krzywda spotyka zwierzęta w rzeźni: są traktowane w nieludzki sposób i zabijane metodami pozbawiającymi je godności. Spektakl Garcii na początku mnie przeraził, jednak z każdą chwilą mocniej czułam, że jego opowieść ma sens. Że nie pastwi się nad homarem, a jedynie pokazuje to, co jest codziennością na zapleczach restauracji. Ten rytuał śmierci może być nieznośny, kiedy zdamy sobie sprawę, że pośrednio bierzemy w nim udział. Łatwo jest krzyknąć do aktora, trudniej odmówić sobie przyjemności jedzenia. Garcia prowokacyjnie ujawnia, jak pełne hipokryzji jest nasze mieszczańskie dobre serce. "Wiesz, bo ja generalnie jem mięso. Tylko staram się nie myśleć, skąd ono pochodzi" - powiedziała jedna z kobiet wychodzących z sali. Reżyser osiągnął sukces".

Muszę przyznać, że komentarz zbulwersował mnie dosyć mocno. Też jestem wegetarianinem. Od 19 lat. I nie wydaje mi się żeby mordowanie kogokolwiek na scenie miało przekonać do niejedzenia mięsa. Chwilowe emocje rzadko u kogo przekładają się na przejście na wegetarianizm. Łatwo tłumaczy sobie pani redaktor znęcanie się nad żywym zwierzęciem. I nie obchodzi mnie czy jest bezkręgowcem czy kręgowcem. I nie interesuje mnie, że "artysta" chciał kogoś w tak szokujący sposób przekonać do czegoś albo zaszokować. -Jak chciał prowokacji artystycznej mógł sobie obciąć nogę - mówił jeden z moich znajomych. Warto przeczytać też jakże inny komentarz Mariusza Urbanka, także zamieszczony w Gazecie Wyborczej Wrocław.

Inna reakcja była mojej koleżanki redakcyjnej. Ela Osowicz złożyła po prostu zawiadomienie o przestępstwie w prokuraturze. Więcej na ten temat można przeczytać na portalu Radia Wrocław. W piątek została przesłuchana. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Garcia pozwoli sobie na kolejny bulwersujący "spektakl". Tym razem topił w akwarium chomiki. Straż dla Zwierząt zapowiedziała złożenie zawiadomienia o przestępstwie i wydała oświadczenie w tej sprawie:
"Drodzy Państwo, Straż dla Zwierząt w Polsce Okręg we Wrocławiu z ogromnym niesmakiem informuje, że podczas spektaklu "Arrojad mis cenizas sobre Mickey" w reżyserii Rodrigo Garcia prezentowanego w ramach organizowanego przez Instytut im. Jerzego Grotowskiego "Premio Europa per il Teatro" dochodzi do znęcania się nad zwierzętami oraz promowania scen bezsensownego okrucieństwa wobec zwierząt.
W związku z powyższym Straż dla Zwierząt w poniedziałek zawiadomi właściwą Prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa znęcania się nad zwierzętami przez organizatorów w/w spektaklu.
Chcielibyśmy podkreślić, że w świetle polskiego prawa ochrony zwierząt, nawet najbardziej szczytne przesłania artystyczne nie usprawiedliwiają znęcania się nad półpustynnymi zwierzętami lądowymi (chomiki są wrzucane do akwarium z wodą, podtapiane za pomocą podbieraka do ryb, a następnie wyławiane). Nasz stanowczy protest w tej sprawie nie wiąże się ze sporem o granice wolności artystycznej i nie dotyczy możliwości naruszenia tak ulotnych ludzkich interesów, jak te związane z uczuciami religijnymi lub zmysłem estetycznym. W/w działania artystyczne naruszają polskie prawo materialne w zakresie ochrony zwierząt, czyniąc ze zdolnych do odczuwania zwierząt jedynie przedmioty artystycznego wyrazu, takie jak krzesła lub stoły. W świetle obowiązującego w tym zakresie prawa jest to niedopuszczalne".

Sam Garcia miał być dzisiaj przesłuchany w prokuraturze. Jednak nie pojawił się. W poniedziałek Straż Dla Zwierząt złoży kolejne zawiadomienie na hiszpańskiego "artystę". Zapewne jednak już wkrótce opuści on Polskę. I raczej szybko go tu nie zobaczymy.

Organizatorzy "występów" Garcii we Wrocławiu wydali oświadczenie dotyczące jego czwartkowego występu:

"Oświadczenie Instytutu im. J. GrotowskiegoW związku ze spektaklem "Accidens"

Rodrigo GarcÍi, laureata Europejskiej Nagrody Nowe Rzeczywistości Teatralne, polscy organizatorzy wrocławskiego programu towarzyszącego ceremonii wręczenia Premio Europa per il Teatro oświadczają:

1. Decyzję o przyznaniu Rodrigo Garcíi nagrody Nowe Rzeczywistości Teatralne oraz włączeniu spektaklu „Accidens” do programu pokazów we Wrocławiu podjęło międzynarodowe Jury pod przewodnictwem Georges’a Banu.

2. Polscy organizatorzy wrocławskiego programu towarzyszącego ceremonii wręczenia Premio Europa per il Teatro ze względu na udział zwierząt w spektaklach Rodrigo Garcíi przed prezentacją spektakli we Wrocławiu, 26 marca 2009, zwrócili się do Głównego Lekarza Weterynarii z prośbą o zatwierdzenie scenariusza otrzymanego od artysty i w piśmie z dnia 31 marca 2009 uzyskali od Dyrektora Biura Zdrowia i Ochrony Zwierząt dr Jana Śmiechowicza decyzję, iż w świetle obowiązującego w Polsce prawa weterynaryjnego spektakl „Accidens” „nie kwalifikuje się pod pojęcie występu” w związku z czym umarza on postępowanie w sprawie zatwierdzenia scenariusza.

3. Polscy organizatorzy wrocławskiego programu towarzyszącego ceremonii wręczenia Premio Europa per il Teatro uzyskali od artysty zapewnienie, że zwierzę (homar) zostanie pozbawione życia w sposób, w jaki przygotowuje się homara do konsumpcji, bez zadawania mu cierpienia. Homar został zakupiony w sklepie, oferującym homary do konsumpcji.

4. Wyrażamy przekonanie, że przesłanie spektaklu wiąże się jednoznacznie z postulatem humanitarnego traktowania zwierząt i spełnia edukacyjne cele sztuki.

Dyrektor Instytutu im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu Jarosław Fret

Dyrektor Roku Grotowskiego Joanna Klass"


A to nie pierwsze problemy Garcii. Jego występ we Włoszech przerwała dwa lata temu policja. Możecie o tym poczytać tutaj. Ale zachowanie Hiszpana przestało mnie dziwić gdy przczytałem w Gazecie Wyborczej Wrocław, że zaczynał on jako rzeźnik (artykuł tutaj)

Etykiety: , , , , , ,