31.3.09

Dlaczego b. oficer MO jeszcze nie siedzi?

Ponad 13 miesięcy temu pisałem, że wreszcie zakończyła się trwająca wiele lat próba skazania byłego wicekomendanta MO w Lubinie oskarżonego w tzw. procesie lubińskim. Wszystko wskazywało na to, że Jan M. pójdzie tam gdzie jego miejsce od wielu lat.

Tak się jednak nie stało. Dlaczego? Bo skazany na 3,5 roku więzienia Jan M. zaraz po wyroku złożył wniosek o odroczenie wykonania kary. Dlaczego? Ano z powodu choroby. I tak sprawa ciągnęła się przez wiele miesięcy bo b. oficer MO z powodu stanu zdrowia nie mógł zjawić się we wrocławskim sądzie. Sprawę zawieszono. I jeszcze nawet dzisiaj biuro prasowe Sądu twierdziło, że dalej jest zawieszona. To jednak nieprawda. Sąd odroczył o trzy miesiące wykonanie kary - co ujawnił kilka godzin później rzecznik SO we Wrocławiu. Do 24 maja. Oczywiście nie będę pisał, że sąd cichaczem zawiesił karę, bo zaraz ktoś mnie zapyta - czy miał się tym głośno chwalić?

No ale wracając do meritum. Jan M. dalej jest chory. "Z opinii biegłych z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu wynika, że od wielu lat przewlekle choruje na schorzenie serca i nadciśnienie tętnicze. Wykonano u niego zabieg kolanografii i poszerzenia tętnicy wieńcowej z implantacją stentu. I po tym zabiegu musi przyjmować leki przeciwzakrzepowe i regularnie kontrolować wskaźniki krzepnięcia krwi" - wyjaśniał mi sędzia Bogusław Tocicki. Brzmi groźnie. Pewnie też wyklucza pobyt Jana M. w zakładzie karnym. Ale ja to zawsze muszę szukać dziury w całym. Ale jak nie szukać kiedy okazuje się, że biegli nawet nie widzieli pacjenta? Że podjęli decyzję tylko na podstawie dostarczonej im dokumentacji. Oczywiście nie twierdzę, że była fałszywa. Ale chciałbym żeby w tej sprawie, która ciągnie się już od prawie 30 lat wszystko było sprawdzone. Każda papierek i słowo b. milicjanta. Bo już nie raz kłamał w czasie procesu wypierając się swojej odpowiedzialności.

Ktoś się pewnie spyta: po cholerę się tak czepiasz i domagasz wsadzenia starego człowieka do pudła? Nie będę się szczególnie rozpisywał. Władza musi wiedzieć, że ktoś jej patrzy na ręce, a kara nawet odległa zawsze może ich spotkać. Zwłaszcza tych, którzy dowodzili, skoro już nie udało się ustalić, którzy zomowcy, nomowcy i milicjanci strzelali do ludzi i oddali śmiertelne strzały.

Etykiety: , , ,

Leszek Budrewicz: Wałęsa jako lotniskowiec

Nasz noblista jest jedynym człowiekiem, który zdołał poskromić Ojca Rydzyka. W jego przypadku badania opinii publicznej wskazują, że "źle czy dobrze, byle po nazwisku". Im więcej był atakowany, tym bardziej Polki i Polacy uważali go z autorytet.
Sam Wałęsa grożąc emigracją, czyli wyjazdem tam, gdzie jest od lat bardziej popularny niż w kraju, nie dopowiedział, czy zabierze też ze sobą noszące jego imię gdańskie lotnisko.

Książka młodego historyka żmudnie dekomponującego legendę Lecha została skrytykowana nawet przez część historyków z IPN. Sam Tusk chce likwidować IPN jeśli nie będzie grzeczny: a może PAN, jeśli się nie będą zgadzały równania w Instytucie Matematyki? Wszystko dzieje się w momencie, kiedy "wyłazi", że agentami mogli być dwaj ważni biskupi i pracownik kancelarii prezydenta. Ksiądz Czajkowski utrzymuje, że donosił, ale nie na księdza Popiełuszkę. Na końcu ważny historyk z IPN odkrywa, że ksiądz Jankowski mógł być TW, choć o tym nie wiedział.

Jestem za lustracją, ale może nie powinna ona zależeć od tego, czy ktoś coś, jak Handzlik, prezydentowi powiedział, czy nie. A na pewno stwierdzenie, ze można było być TW o tym nie wiedząc, choć dotyczy duchownego, jest w myśleniu o lustracji przewrotem kopernikańskim. jakie w tej sytuacji znaczenie może mieć książka historyka z "pokolenia wnuków"?

Leszek Budrewicz

Etykiety: , , , , , ,

30.3.09

Czy walka małego sklepu z dużym bankiem okaże się starciem wielkich korporacji?

Bardzo ciekawy casus społeczno-gospodarczy na wrocławskim Biskupinie (dla tych, co nie wiedzą - to ta dzielnica, gdzie powstały Money.pl i Nasza-klasa.pl).

Jest sobie niewielki sklep mięsny o nazwie "Rarytas". Ponoć niezły. Z zewnątrz niepozorny. Może tylko wyróżnia się tym, że z wystawy wdzięczą się do nas duża plastikowa świnia i takaż krowa.

Tydzień temu "Rarytas" trafił na czołówkę miejscowej "Gazety Wyborczej". W tekście "Biskupin broni się przed bankową inwazją" Agata Saraczyńska opisuje szczegółowo walkę "Rarytasu" o przetrwanie. Rzecz w tym, że lokal zajmowany przez sklep ma być niebawem przekazany nowemu właścicielowi - Lukas Bankowi. Dlaczego? Bo bank jest gotów płacić więcej za wynajem.

Agata Saraczyńska wskazuje - skądinąd słusznie - że byłby to już czwarty bank w okolicy. Pytani przez nią klienci mięsnego zarzekają się, że nie chcą żyć "w dzielnicy bankowej". A "Rarytas" jest cool. "Pod petycją w obronie sklepu (...) w ciągu doby podpisało się blisko 300 osób" - pisze "GW".

W komentarzu pod tekstem Saraczyńska przywołuje klasyków punk rocka i pisze tak:

"Na ulicy Bankowej morderczy panuje spokój" - śpiewała punkowa kapela Dezerter. Choć, teoretycznie, bank w sąsiedztwie to wygoda, cisza i spokój, to życie miejskie na tym traci. Mieszkańcy Biskupina nie chcą daleko chodzić po bułki, kiełbasę i pietruszkę. I mają do tego prawo - bo to oni tu mieszkają! Nie chcą, by ich ulica wyglądała jak rynek w Opolu, warszawski plac Wilsona, czy słynna, martwa berlińska Leipzigerstrasse. Tam, w okowach eleganckich marmurów, umiera miasto.

Tytuł komentarza: "Nie mordujcie miasta".

Dzień później o proteście w obronie "Rarytasu" opowiada w obszernym wywiadzie dla "GW" dr Iwona Borowik z Zakładu Socjologii Miasta i Wsi Uniwersytetu Wrocławskiego. Jej zdaniem, akcja klientów mięsnego to "naturalny i pozytywny odruch". Dalej Borowik mówi m.in.: - Banków jest zdecydowanie za dużo. Dobre warunki życia oznaczają, że wokół domu istnieje jak najwięcej zróżnicowanych usług, a nie przewaga jednego rodzaju działalności. Poziom zadowolenia z jakości życia będzie spadać coraz bardziej, wraz z pojawianiem się kolejnych usług finansowych kosztem sklepów z artykułami codziennej potrzeby. Właściciele nieruchomości patrzą jednak na doraźne korzyści ekonomiczne, a nie efekt społeczny.

Wszystko to razem brzmi jak porządna, antykapitalistyczna czytanka. Mały osiedlowy sklep, broniący go zwykli ludzie, a naprzeciwko nich wstrętny, wielki bank. I właściciel lokalu, którego interesuje tylko kasa, a nie "wartości wspólnototwórcze".

Dyskusja na ten temat rozgorzała także w DolnymSlasku24.info. Sprowokował ją Marek Natusiewicz krótkim wpisem, w którym wzywa wrocławską radę miejską do uchwalenia przepisów umożliwiających sprzedaż małych lokali usługowych dotychczasowym najemcom na korzystnych warunkach. W dyskusji przeważają głosy utrzymane w duchu tekstów Agaty Saraczyńskiej - a więc że oto dzieje się krzywda lokalnej społeczności, zaś sklep mięsny jest "wspólnototwórczy", podczas gdy bank "zabija miasto" (to nie cytaty z dyskusji, ale moja jej luźna interpretacja).

Uczestniczę w tej wymianie zdań. Przekonuję, że zamiana "Rarytasu" na bank nie ma żadnego znaczenia dla Biskupina.

I oto niespodzianka. Jest poniedziałek wieczór. Przechodzę obok "Rarytasu". I co widzę na jego drzwiach i witrynie? Odezwę. Ale tym razem nie w obronie sklepu, a przeciwko niemu. Oto ona:


Napisałem o niej na stronie Radia Wrocław.

Nie wiem, kto zamieścił tę odezwę. Ale każe ona przypuszczać, że walka o "Rarytas" nie jest tak czarno-biała, jak mogłoby to wynikać z tekstów w "GW".

Przy okazji przyjrzałem się drugiej stronie sporu. Do kogo należy "Rarytas"? W pierwszym z cytowanych tekstów Agaty Saraczyńskiej wypowiada się m.in. "Jerzy Iwachów, prezes hurtowni Veria, która prowadzi sklep". Zajrzyjcie na jej stronę. Sama o sobie pisze tak: "Jesteśmy jedną z największych hurtowni na Dolnym Śląsku specjalizujących się w sprzedaży, dystrybucji wędlin, mięsa i drobiu. (...) Systematycznie rozszerzamy zakres działalności zarówno na terenie Wrocławia i Dolnego Śląska. Współpracujemy z naszymi zachodnimi sąsiadami importując produkty".

Jak dowiadujemy się w innym miejscu strony, "Rarytas" to nie jeden sklep, a sieć sklepów - jest ich sześć (fakt: niewiele, więc to żaden gigant). Partnerami firmy są liczne zakłady mięsne. Na czele ich listy znajdziemy Sokołów.

Zresztą w tekście w "GW" znajdziemy i taki passus: "W Rarytasie robią zakupy nie tylko okoliczni mieszkańcy. Po sokołowskie wędliny przyjeżdżają tu także ludzie z Sępolna. Obroty są duże, a w piątki ustawiają się kolejki".

Skoro więc specjalnością "Rarytasu" są wędliny z Sokołowa, to zobaczmy, kto za tym stoi :) Sama Veria wydaje się firmą średniej wielkości. Ale Sokołów już taki nie jest. Należy do spółki Saturn Nordic Holding AB z siedzibą w szwedzkim Göteborgu. Jej właścicielami są: Danish Crown AmbA ("największy eksporter mięsa na świecie") oraz HKScan Group Oyj ("jeden z największych producentów mięsa w regionie Morza Bałtyckiego"). [Informacje oraz cytaty - za stroną Sokołowa].

Czego zatem bronią obrońcy "Rarytasu"? Małego sklepu osiedlowego? A może raczej - że użyję sformułowania rodem z punkowego fanzina - ekspozytury globalnej korporacji handlującej mięsem?

Żeby było jeszcze bardziej skomplikowanie, to przypomnę, że Lukas Bank powstał we Wrocławiu. A jego twórca leży na jednym z wrocławskich cmentarzy.

Zgadnijcie w jakiej dzielnicy miasta jest ten cmentarz.



(P.S.: Proszę nie traktować tego tekstu jako ataku na "Rarytas", czy Sokołów, ani jako obrony Lukas Banku. To tylko pewne ćwiczenie intelektualne. Takie są realia kapitalizmu - czy tego chcemy, czy nie).

Butthole Surfers we Wrocławiu

Butthole Surfers - jeden z najbardziej psychodelicznych (a może psychopatycznych:-) punk rockowych bandów from USA, zagra 19 kwietnia we Wrocławiu.

19 kwietnia w niedzielę w klubie Bezsenność. Start o 19.00; zanim zaczną mieszać freaki z Teksasu zagrają jeszcze na rozgrzewkę: Materac i Plum.

Butthole Surfers to zespół, który od 1981 roku miesza w głowach zarówno fanom dziwnej muzyki (połączenie awangardy, siarczystego punk rocka z psychodelicznymi odjazdami, a wszystko zaprawione sporą dawką czarnego humoru i surrealistyczną liryką) jak i innym twórcom. Dość, żeby powiedzieć jedno: Butthole Surfers mieli spory "wkład sugestywny" w twórczość takich zespołów jak Jane's Addiction czy Red Hot Chilli Peppers.
Ci ostatni, na swoim 6 studyjnym albumie (One Hot Minute - 1996) uwiecznili (na swój sposób) teksańskich masakratorów w jednym z zamieszczonych na płycie utworów:

I remember...
10 years ago in Hollywood
We did some good
and we did some real bad stuff
but the Butthole Surfers said
It's better to regret something you did
Than something you didn't do
We were young
And we were looking
looki-i-ing
looking for that deep kick...
Seen 'em come, seen 'em go...

(Deep Kick - One Hot Minute)

Butthole Surfers to zespół z "trzydziestką" na karku jeśli chodzi o sceniczne (offowe i te overground'owe) wybryki. Nie jest to łatwo strawna "kanapka z serem i pomidorem", można powiedzieć, że jak wszystko co pochodzi z Teksasu - wymagają odpowiedniego podejścia:-)

Tu w Human Cannonball - jednym z fajniejszych numerów (z płyty Locust Abortion Technician):


Z tej samej płyty - podobno najbardziej działający na układ nerwowy: Kuntz:


Oraz już bardziej komercyjne wcielenie z MTV rodem, czyli Pepper:

Etykiety:

Bad Brains w Polsce!

Ta wiadomość rozjaśniła pochmurny poniedziałek. Zespół, który chciałem zobaczyć od ponad dwóch dekad na żywo, przyjedzie w połowie lipca na festiwal w Jarocinie!!

Kto z nas nie pamięta pierwszych płyt Bad Brains (fotka pochodzi z ich strony internetowej), znakomite: Bad Brains, Rock for Light, I Aganist I czy Quickness. Świetne połączenie hard core z reggae robiło niesamowite wrażenie. Z nabożeństwem, pamiętam wsadzaliśmy kasetę wideo ze zdobytym z trudem koncertem czarnoskórych, "odredowanych" rastamanów, do magnetowidu. A te kilkadziesiąt minut oglądania ich koncertu oglądaliśmy z rozdziawionymi ustami. Oczywiście to były inne czasy. teraz zdobycie DVD z koncertami Bad Brains nie stanowi problemu, każdy może sobie je też ściągnąć z sieci.

Muzyka Bad Brains miała niewątpliwie duży wpływ na to co się działo w Polsce. Szalenie popularne stało się łącznie reggae z ostrym graniem. Tak grała chociażby Armia, Alians, Będzie Dobrze czy nawet nasze FATE (choć nie odważyłbym się jednak na porównanie ziębickiej kapeli z Amerykanami 8-)).

Teraz przyjdzie się zmierzyć z legendą. Zobaczyć na własne oczy Mistrzów. I trochę się obawiam ewentualnego rozczarowania.

Etykiety: , , , , , , , ,

Wojciech Jankowski: Czyje jest Kosowo?

Kiedy ten, kto wjeżdża do Wrocławia od strony Pietrzykowic dotrze do ulicy Oporowskiej, na samym skrzyżowaniu musi dostrzec napisane sprayem na murze hasło: KOSOWO JEST SERBSKIE.

Napis ma zdolność wywoływania refleksji nie tylko przez to, że czekanie na odpowiedni kolor świateł na skrzyżowaniu jest zajęciem intelektualnie jałowym, więc cokolwiek do czytania jest miłym urozmaiceniem, ale i dlatego, że sam w sobie zawiera zaskakująco wiele treści niekoniecznie zamierzonych przez anonimowego autora..
Może kogoś skłonić do pełnego zadumy pokiwania głową nad faktem, że sprawa Kosowa, która jeszcze niedawno tak wiele miejsca zajmowała w mediach i w politycznych dyskusjach, którą tak się wtedy emocjonował, dziś go już nie porusza.
Kogoś innego może zadziwić. Nie treścią, ale tym, że we
Wrocławiu znalazł się ktoś, kogo tak mocno obeszła sprawa odległego malutkiego Kosowa, że poniósłszy koszty nabycia puszki z farbą w sprayu stanął przed murem i naruszywszy cudzą własność, nie bacząc na groźbę ujęcia przez policję lub straż miejską, wykrzyczał na ścianie polityczną deklarację. Wbrew obiegowym opiniom, że w dzisiejszych czasach triumfuje egoizm, konsumeryzm i ślepota na sprawy fundamentalne.
Komuś napis wydać się może niezgodny z rzeczywistością, bo jak wie każdy, kto choć odrobinę zajmuje się polityką,
Kosowo do Serbii już nie należy. Hasło niekoniecznie jednak musi być prostym i zarazem fałszywym opisem stanu prawnego Kosowa, może też być – i pewnie raczej jest – deklaracją sformułowaną przeciw stanowi prawnemu, a zatem prawdziwą, bo głoszącą przekonanie przeciwnika politycznego staus quo w tamtym zakątku na skraju Europy.
Jeszcze kogoś innego zastanowić może kategoryczność twierdzenia. Anonimowy autor napisał
„...jest serbskie”, a nie na przykład „...moim zdaniem jest serbskie” albo „...uważam, że jest serbskie”. Nie zostawił przez to żadnego miejsca na dyskusje, analizy i spory.
Kategoryczność ta w sposób naturalny rodzi pytanie o źródło przekonania tak mocnego, żywionego przez mieszkańca akurat
Wrocławia. Ci, co żyją w Kosowie spierali się ostro właśnie w kwestii czyje ono jest. Nie tylko krzyczeli na siebie przerzucając się argumentami – jedni, że serbskie, inni, że albańskie – ale nawet strzelali nawzajem do siebie. Nadal pogląd na tę sprawę dzieli kosowian – a może raczej Kosowian – którzy pewnie nie domyślają się nawet, że w dalekim Wrocławiu żyje ktoś, kto wie. Człowiek bezstronny, bo daleki, na którego życie bieg zdarzeń w Kosowie wpływu raczej mieć nie będzie.
Ta całkowita i głęboka pewność w kwestii złożonej i naprawdę ważnej – przynajmniej dla mieszkańców
Kosowa – żywiona przez kogoś, kto ani tam nie mieszka, ani nie zna wszystkich uwarunkowań, ani nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji takiego albo innego rozstrzygnięcia – może niepokoić. Jak każda całkowita i głęboka pewność dotycząca czegokolwiek w naszym skomplikowanym i niejednoznacznym świecie.
Na szczęście światła na skrzyżowaniu w końcu się zmieniają, auto jedzie dalej i napis sprayem na murze wychodzi z pola widzenia.

Wojciech Jankowski

Etykiety: , , ,

28.3.09

Naciski na wrocławskich prokuratorów w TVN Uwaga

Kilka tygodni temu pisałem o sprawie wrocławskich prokuratorów Kalecińskich, którzy złożyli zawiadomienie o przestępstwie na swoich przełożonych. Dzisiaj sprawą zajęła się TVN Uwaga. Co prawda reportaż nie wnosi nic nowego do sprawy, ale myślę, że warto go zobaczyć bo sprawa budzi bardzo wiele emocji. Z nowych rzeczy wiemy już, że poznańska prokuratura wszczęła śledztwo.
Ciekawe czy tym razem wypowie się prokurator krajowy lub minister sprawiedliwości. Kiedy pisaliśmy o tym w styczniu z Marcinem Rybakiem z Gazety Wrocławskiej pełniący wówczas te funkcje (Staszak i Ćwiąkalski) nie zamierzali się wypowiadać...

p/s dwa dni po emisji materiału w TVN24 (czyli w poniedziałek) Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu wydała oświadczenie w tej sprawie. Do najpoważniejszych zarzutów dotyczących rzekomych nacisków jednak się nie odniosła. Mało wiarygodne jest także stwierdzenie, że prokurator Kalecińska sama poprosiła o degradację...

Etykiety: , , , , , , ,

27.3.09

Tajemnice Dolnego Śląska - Transylwania 5Władzy:-)



Tajemniczość - oto dewiza wizerunkowa na promocję Dolnego Śląska. Taką strategię przedstawiła agencja Eskadra, która zajęła się marką naszego regionu.

O "sposobie na Niemców" w ramach tej strategii możecie przeczytać tutaj. W rozmowie pada sformułowanie - Dolny Śląsk jak Transylwania (też tak uważamy, ale o tym dalej...)
Miejmy nadzieję, że tym razem ta inwestycja opłaci się regionowi i wyjdzie na zdrowie wszystkim (zdrowie też jest jednym z filarów strategii;-)
Ale...
O promocji Dolnego Śląska pisaliśmy na łamach 5Władzy wiele razy. W jednym z postów (październik 2007) piszemy właśnie o tym, że "kochamy naszą małą Transylwanię":-) Tym bardziej pozostaje się nam radować, że i oto słynni na całą Polskę spece od marketingu regionów również zauważyli podobieństwo i pewien wspólny czar wspólny dla tych dwóch krain.
Tylko, że...
Strategia cieszy, zwłaszcza jej filary wizerunkowe i założenia. Jednak taki wizerunek Dolnego Śląska przez lata propagowała już Joanna Lamparska, dziennikarka i podróżniczka. Nikt jak ona nie przyczynił się do budowy marki Dolnego Śląska. Gdyby więc zebrać wszystkie "niezwykłości" zawarte w strategii Eskadry okazałoby się, że w sumie od dawna funkcjonowały w publicznej sferze - co więcej zostały już nazwane i zaakcentowane przez samych Dolnoślązaków. Pytanie, czy nie lepiej było się zintegrować lokalnie i zrobić to samemu? Wyszło by taniej - na pewno. Inna sprawa: a może taka nasza mentalność - musi przyjść ktoś zewnątrz żeby pozbierać w garść to o czym wszyscy tu na miejscu wiemy, tylko nie potrafimy tego jakoś konstruktywnie potraktować.
Trudno.
Ale... Transylwania - cieszy:-)))))

* na zdjęciu prawdziwa Transylwania w kadrze Moniki.

Etykiety: , , , , ,

26.3.09

Utajniony proces Grzegorza Brauna

Kuriozalna decyzja wrocławskiego sądu. Utajnił proces Grzegorza Brauna oskarżonego o naruszenie nietykalności policjanta (czytaj więcej tutaj).

Uzasadnienie sądu nie jest nam znane. Wniosek o utajnienie miał złożyć policjant, który występuje jako oskarżyciel posiłkowy. To kolejna kuriozalna sytuacja w "sprawie Brauna". wszak czynności wykonywała sama policja, której funkcjonariusz ma być poszkodowany. Nic więc dziwnego, że taka sytuacja irytuje samego publicystę...
W takim kontekście tym bardziej trzeba pilnować tiku tej sprawy i uważnie wsłuchać się w wyrok, bo utajniając proces sąd dał podstawy do tego aby patrzeć mu szczególnie uważnie na ręce.

O Grzegorzu Braunie było głośno w związku z jego oskarżeniami wobec profesora Jana Miodka (czytaj tutaj). Wrocławski publicysta procesował się też z Lechem Wałęsą (czytaj tutaj).

Etykiety: , ,

Budrewicz o Piotrze Bednarzu

Zmarły dziś Piotr Bednarz był jedną z legend dolnośląskiej "Solidarności" - a co za tym idzie postacią zupełnie prawie nieznaną choćby nieco tylko młodszym rocznikom. Ten czołowy reprezentant masowego wśród działaczy tamtego związku z lat 80. syndromu anty-kombatanckiego był do końca skromnym małomównym człowiekiem.

Najlepiej czuł się w latach 1980-81 w swoim kilkutysięcznym (w tamtym czasie) DOLMELU. Tam współorganizował sierpniowy strajk 1980, tam w czasie wielkiej mobilizacji w marcu 1981 - przed planowanym strajkiem generalnym - z dumą oprowadzał innych działaczy (DOLMEL miał być siedzibą dolnośląskiego kierownictwa strajku).
Na fabrycznej hali czuł się u siebie.

Wcześniej, wybrany do zarządu regionu związku, został jego lokalnym wiceprzewodniczącym i przyjeżdżając do pracy na siódmą, zamiast magicznej dla każdego ówczesnego robotnika szóstej, męczył się za biurkiem. Był urodzonym działaczem związkowym: świetny, gdy stał na czele swoich ludzi czując ich za plecami.
W biurokracji się marnował.

Od początku stanu wojennego bez mrugnięcia okiem podpisywał wszystkie dokumenty związkowe, także te strajkowe, za co z punktu groziło kilkuletnie więzienie. Ale nie czuł się dobrze w konspiracji. Kiedy jednak w październiku 1982 stojący na czele podziemnych struktur związku Władysław Frasyniuk został aresztowany, Piotr bez słowa przejął jako pierwszy "wice" jego funkcję i sprawował ją aż do swojego aresztowania miesiąc później. Ten, którego donos umożliwił najprawdopodobniej to aresztowanie niedługo potem popełnił samobójstwo.

Piotr Bednarz był jednym z tych, którzy znali losy "słynnych 80 milionów złotych", które wrocławska "Solidarność" ukryła tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. To w jego przypadku SB uznała, że nacisk "coś da". Bednarz się nie ugiął, ale nie wytrzymał psychicznie nacisku. Trzymany wraz z innymi działaczami związku w tym samym więzieniu w Barczewie, w którym przebywał żyjący jeszcze wtedy hitlerowski zbrodniarz Erich Koch, targnął się na swoje życie. Po kilku operacjach udało się go uratować, ale zdrowia, zwłaszcza jeśli chodzi o cały przewód pokarmowy, nigdy już nie odzyskał. Piotr, mimo, ze inwalida, wrócił do działalności, i jednoznacznie opowiedział się po stronie jawnej odbudowy związku w roku 1987.

Tak jak nie był konspiratorem, tak jego autorytet, zwłaszcza wśród zwykłych robotników, pomagał odbudować "Solidarność". Był bardzo otwarty na nowe idee - przystąpił nawet, choć tylko formalnie, do pacyfistyczno-ekologicznego ruchu "Wolność i Pokój".

W czerwcu skończyłby 60 lat. Jego odejście przypomina, z której półki jest już branie na tamten świat. Piotr to była i będzie zawsze najwyższa półka.
Leszek Budrewicz

24.3.09

RMF FM: Ks. Jankowski to KO "Delegat". Piąta Władza pisała o "Delegacie" trzy lata temu

Wpierw fragment komunikatu RMF FM z 24.03.2009.:

"Ksiądz Henryk Jankowski był niezarejestrowanym kontaktem operacyjnym SB o kryptonimach "Delegat" i "Libella". Jak ustalił dziennikarz RMF Konrad Piasecki taka informacja znajdzie się w publikowanej przez IPN książce "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki". Legendarny kapelan "Solidarności" zaprzecza, że był KO".

Tak się składa, że w 2006 r. kilka razy wspominaliśmy o "Delegacie". Podaję fragmenty naszych ówczesnych tekstów na ten temat. Całość - w linkach.

* W sierpniu 2006 r. pisaliśmy:
"Od sobotniego poranka cała Polska zgaduje: kim mógł być agent SB o pseudonimie "Delegat", ulokowany w 1980 i 1981 r. w najbliższym otoczeniu hierarchii Kościoła i przy Lechu Wałęsie?

Tę nader perwersyjną zabawę sprowokowała sobotnia "Rzeczpospolita", a za nią wszystkie inne media (m.in. Interia.pl i Gazeta.pl). "Rz" obszernie opisała działalność "Delegata". Zamieściła też obszerne fragmenty jego raportu z wizyty delegacji "Solidarności" u papieża Jana Pawła II w styczniu 1981 r.".

* Nieco później odnotowaliśmy wypowiedź abp. Józefa Glempa o "Delegacie". Cytuję nasz ówczesny wpis:
"Glemp powiedział, że "na 98,5 proc." wie, kto był "Delegatem". Pytany, czy ta osoba powinna sama się ujawnić, odpowiedział, że "nie będzie doradzał". Ale zaraz dodał, że ponieważ jest to "człowiek w polityce dość znany", to zapewne sam wie, jak się zachować".

* We wrześniu 2006 r. sam ks. Jankowski wypowiedział się w sprawie TW "Delegata" w TVN 24. Cytuję nasz wpis:
"Niezwykły wywiad w TVN24. Przed chwilą Bogdan Rymanowski rozmawiał z dwoma księżmi - Henrykiem Jankowskim i Tadeuszem Isakowiczem - Zaleskim. Temat oczywisty: lustracja w kościele.
Na koniec rozmowy ks. Jankowski ujawnił, że TW Delegat to "wielka postać z Warszawy", która "często uczestniczyła w naszych różnych spotkaniach i wyjazdach". Dodał, że to osoba świecka".

Ewa Mandziou/Tomasz Misiak/Polityka/Nasza Klasa - jednym słowem dyskurs publiczny:-)



Tygodnik Polityka podał, że "słynna narzeczona" senatora Tomasza Misiaka - Ewa Mandziou, też chciała zarobić na stoczniowcach.

Spółka Ewy Mandziou, 24-letniej absolwentki zarządzania i marketingu, była do niedawna powiązana kapitałowo z Work Service SA – której akcjonariuszem jest senator Misiak. Siedziba firmy mieści się pod tym samym adresem, co większość spółek z grupy Work Service. W drugiej połowie ubiegłego roku Mandziou zmieniła wcześniejszą nazwę firmy na Port & Shipyard Services (Obsługa Portów i Stoczni).

Tomasz Misiak tłumaczy "Polityce", że firma miała pośredniczyć w zatrudnianiu pracowników do małych stoczni we Francji. Kierunek francuski okazał się jednak niewypałem – bo na "eksport" stoczniowców nie pozwala tamtejsze prawo.

(Narzeczona Misiaka też chciała zarobić na stoczniowcach)

Wcześniej media zainteresowały się narzeczoną Tomasza Misiaka ze względu na jej podróże z senatorem na koszt Skarbu Państwa.

Jak widać - awantura o Tomasza Misiaka i jego narzeczoną jeszcze trochę potrwa. Ciekawy wydaje się też inny wątek - internetowy, a nawet społecznościowy:-)
Otóż spór odnośnie poczynań senatora przeniósł się również do internetu. Po pierwsze - na stronę Tomasza Misiaka, która w przeglądarce Google znajduje się w rubryce linki sponsorowane wedle wskazania odniesień po wpisaniu frazy: "Tomasz Misiak" lub "Tomasz Misiak org". Dalej, Ewa Mandziou, na swoim profilu w serwisie społecznościowym Nasza-Klasa zamieściła nie tylko adres strony www.misiak.org, ale w opisie "o sobie" dodała: "Tomasz Misiak: W ciągu ostatnich pięciu dni stałem się obiektem zainteresowania ogromnej ilości mediów i polityków. Powstała tzw. sprawa Misiaka, której reperkusje mają ogromny wpływ na moje dobre imię, karierę zawodową i biznesową. Moja osoba została oceniona przez wielu moralistów, wiele autorytetów ale ocena ta oderwana jest kompletnie od rzeczywistości prawnej, rzeczywistości moralnej i faktycznych zdarzeń które miały miejsce (...)" - jednym słowem podzieliła się profilem z narzeczonym (z którym liczne wspólne fotografie zamieściła w swojej ogólnodostępnej galerii dla zalogowanych użytkowników serwisu).
Ale to nie wszystko. Na tej samej Naszej-Klasie powstało konto-profil poparcia dla Tomasza Misiaka, w opisie którego czytamy: W okresie tak wielkiej nagonki na Tomasza Misiaka chcielibyśmy przekazać mu, że nie każdy popiera działania mediów - konto nazywa się: Popieramy Tomasza Misiaka (prawda jest najważniejsza). Do tej pory ma 67. "znajomych" - i mnóstwo emocjonalnych komentarzy z poparciem.

Jak widać polityka i spory około-polityczne weszły już nie tylko w blogosferę, ale i w serwisy społecznościowe:-) Czy jest może profil poparcia dla Waldemara Pawlaka?

23.3.09

Wojciech Jankowski: wicepremier walczy z opcjami

Waldemar Pawlak wygłosił w sobotę wykład w płockiej Szkole Wyższej im. Pawła Włodkowica. Nie o motopompach albo sikawkach mówił Pierwszy Strażak Rzeczpospolitej, ale o opcjach walutowych, bo wystąpił w roli Wicepremiera i Ministra Gospodarki.

Wiceminister wyraził ubolewanie, że przez głupi przesąd o niedziałaniu prawa
wstecz niemożliwe jest unieważnienie ich i stanowczo zażądał ujawnienia i
napiętnowania tych, co - jak się wyraził - okradli nas za pomocą opcji.
Dalejże więc: piętnujmy!

Kiedy złoty taniał, na opcjach walutowych dało się dobrze zarabiać, a wieść
o tym niosła się wśród szerokich mas menadżerów firm państwowych. Menadżerskie masy zaczęły na wyprzódki kupować opcje nie tylko za całą gotówkę przedsiębiorstw, ale i za kredyty, wyższe często niż wartość majątku firm. W ich ślady poszło wielu prywatnych przedsiębiorców skuszonych perspektywą zdobycia wielkiej forsy szybko i bez wysiłku.

Początkowo złoty taniał, a oni świetnie zarabiali na opcjach. Pewnie myśleli, że będzie tak zawsze, bo kupowali coraz więcej opcji, brali coraz wyższe kredyty. Aż złotówka zdrożała, a oni stracili wszystko, co mieli, co wcześniej wygrali i co pożyczyli na grę. Nikt tu nikogo nie okradał ani wtedy, kiedy menadżerowie zarabiali, ani wtedy, kiedy stracili. Spekulacje na opcjach to hazard. Niebezpieczny dla tych, co nie potrafią powściągnąć chciwości i stawiają wszystko. Przegrani skarżą się dziś żałośnie, żądają, żeby ktoś im zwrócił postawione w grze pieniądze i oskarżają o oszustwo tych, co na opcjach w ostatecznym rachunku zarobili. Kiedy sami zarabiali, wszystko było oczywiście w porządku. Wszystkie partie polityczne na wyścigi starając się zaskarbić głosy pracowników firm zagrożonych upadkiem przez straty na opcjach, więc każda wysmażyła swój projekt ustawy. Najenergiczniejszy jest w tej dziedzinie PSL i Waldemar Pawlak.

Kiedy Kali ukraść komuś krowę, jest dobrze, kiedy Kalemu ktoś krowę ukraść, jest źle. Ten moralny wzorzec, na którym wicepremier opiera swą antyopcyjną retorykę mocno wprawdzie zakotwiczony w literaturze ojczystej, ale jeszcze mocniej zakotwiczona jest (nie tylko w literaturze) zasada, że po zakończeniu gry hazardowej przegrany nie może jej unieważnić. Jedynym, co da się w tej sytuacji politycy mogą zrobić jest natychmiastowe wyrzucenie z pracy wszystkich menadżerów tych państwowych firm, które na opcjach straciły. Dyscyplinarnie, bez milionowych odpraw.
Dlatego, że spekulując na opcjach zachowali się nieodpowiedzialnie i wykazali skrajny brak kwalifikacji zawodowych.
Lamenty: nie wiedzieliśmy, że na opcjach można stracić, myśleliśmy, że tu się tylko zarabia, potwierdzają ich niekompetencję i głupotę. Takim poziomem menadżerów państwowych firm nie można się jednak dziwić, bo przecież posady dostali nie w oparciu o to, że coś wiedzą albo potrafią, ale dlatego, że są kumplami przywódców rządzących partii.

Nie wiadomo jednak, czy warto ich w tej sytuacji wyrzucać z posad, bo przecież na ich miejsce przyjąć trzeba będzie następnych. Oczywiście kumpli przywódców rządzących partii, bo taki jest zwyczaj uświęcony wieloletnią tradycją.
Wojciech Jankowski

Etykiety: , , , ,

22.3.09

Jade Goody nie żyje

O Jade Patrycja pisała prawie dwa tygodnie temu. Jej tekst wzbudził wiele skrajnych emocji. Dzisiaj już wiadomo, że bohaterka artykułu nie żyje.

Jade Goody zmarła w nocy w swoim domu. Wiadomość trafiła na pierwsze strony portali internetowych.
Kobiecie udało się więc osiągnąć swój cel - media przez wiele tygodni śledziły jej walkę z rakiem szyjki macicy. O tej strasznej chorobie słychać było z różnych stron. Liczba kobiet, które postanowiły się zbadać podobno wzrosła. Jeżeli to prawda to Jade udało się nagłośnić ten problem. A to, że zarobiła przy tym trochę pieniędzy? Ja do jej portfela, a raczej jej dzieci zaglądał nie będę. Czego i Wam życzę...

Etykiety: ,

20.3.09

Figurski obraził prezydenta po angielsku, ale nie po polsku

Kuba Wojewódzki i Michał Figurski - autorzy audycji "Poranny WF" w radiu Eska Rock - zawieszeni na tydzień w prawach pracowniczych. Jak się okazuje, prezenterzy podczas wczorajszego programu, znieważyli prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zrobił to Figurski "po angielsku".

Sprawę szeroko komentuje "Dziennik". Kancelaria prezydenta jest oburzona, zaś prokuratura zbada okoliczności, w których doszło do znieważenia głowy państwa.
A było tak: Wojewódzki mówił - Lech Kaczyński, a Figurski tłumaczył Small, retarded, stupid man called president of Poland Lech Kaczyński, co przełożono na język polski jako: Mały, niedorozwinięty, głupi człowiek zwany prezydentem Polski, Lechem Kaczyńskim.
Sam Figurski, poza tym, że od rana przeprasza prezydenta, jego wyborców i wszystkich, którzy poczuli się urażeni, to tłumaczy swoją wypowiedź jeszcze dodatkowo - w dość zaskakujący sposób, że nigdy by nie wypowiedział takich słów o Lechu Kaczyńskim w języku polskim:-)

Pozostawiając na boku kwestię obrazy głowy państwa - ciekawym wydaje się być wątek dyskursu językowego:-) Okazuje się, że struktura i wybór języka może wpływać na sposób postrzegania rzeczywistości i zachowanie człowieka. Reasumując, wyrażanie naszego "ja" odbywa się na wielu płaszczyznach, w tym poprzez język. Być może dotyczy to nie tylko kwestii obrażania, ale i uczuć szlachetniejszych:-) Może słowo "prawda" znaczy w takim razie zupełnie co innego w zależności od użytego języka - Prawda/Truth/ПРАВДА/die Wahrheit...
Inna rzecz, jest tu gdzieś pies pogrzebany, wszak dzisiaj bardziej ujdzie modne fuck niż oklepana kurwa, albo weźmy na przykład motherfucker, co znaczy... dobra, są słowa publicznie nieprzetłumaczalne:-)

18.3.09

Prokurator krajowy o Tomaszu Misiaku/Work Service traci kontrakt

Wczoraj napisałem o wypowiedzi premiera w kwestii Tomasza Misiaka. Zdaniem Donalda Tuska, senator nie złamał prawa. Tymczasem, dzisiaj prokurator krajowy rozważa jakie zarzuty można postawić (byłemu już) działaczowi PO.

Edward Zalewski był dzisiaj gościem RMF FM. Oto fragmenty rozmowy:

Konrad Piasecki: Panie prokuratorze, czy pańscy ludzie zainteresują się senatorem Misiakiem?

Edward Zalewski: Prokuratorzy nie są od tego, żeby się interesować jakąś osobą, tylko sprawą.

Konrad Piasecki: Stowarzyszenie "Stop korupcji" składa do prokuratury zawiadomienie o jego podejrzanej działalności parlamentarnej. Będzie w tej sprawie śledztwo?

Edward Zalewski: Nie trafiło jeszcze to zawiadomienie na moje biurko. Oczywiście jeśli wpłynie, zostanie poddane analizie. Decydujące znaczenie mają tutaj ustalenia faktyczne.

Konrad Piasecki: A na pańskiego prokuratorskiego nosa, ta sprawa nadaje się do prokuratury?

Edward Zalewski: Jako prokurator lubię się opierać na konkretnym materiale dowodowym. Teoretyzowanie tutaj, szczególnie przez prokuratora krajowego, nie byłoby za bardzo na miejscu.

Konrad Piasecki: Ale czy można sobie wyobrazić takie przestępstwo, jak wpływanie na losy ustawy po to, żeby za jakiś czas mieć z tego tytułu jakieś korzyści?

Edward Zalewski: Oczywiście. Można sobie wyobrazić.

Konrad Piasecki: Co to byłoby za przestępstwo?


Edward Zalewski: Pierwsze narzucające się to jest artykuł 231. Kodeksu karnego.

Konrad Piasecki: Czyli? Bo nie wszyscy tak dobrze znają Kodeks karny jak prokuratorzy.

Edward Zalewski: Przestępstwo urzędnicze polegające na przekroczeniu uprawnień lub niedopełnieniu obowiązków i działaniu na szkodę dobra społecznego.

Konrad Piasecki: I to jest przestępstwo zagrożone jaką karą?

Edward Zalewski: Do pięciu lat.

Oczywiście zacytowana powyżej rozmowa nie ma wpływu na ewentualne postepowanie. Wszak prokurator jednoznacznie nie powiedział, że ten zarzut można postawić Misiakowi. Potrafił natomiast wskazać ewentualne konsekwencje wraz postawianiem zarzutów w takiej samej lub podobnej sytuacji jak sprawa wrocławskiego senatora. Czy w takim razie premier takie wiedzy nie miał?
To nie wszystko, bo Dziennik wraca dzisiaj ponownie do sprawy Tomasza Misiaka i pisze, że senator za darmo zabrał swoją narzeczoną w oficjalną podróż rządowym samolotem! Senator zapowiada, że sprawę odda do sądu.
Pytanie: po co w ogóle narzeczona w podróży służbowej? Nowa świecka tradycja nam się zrobiła czy jak?

* Ministerstwo skarbu poinformowało, że spółka Work Service, w której udziały ma Misiak straci kontrakty na pomoc w znalezieniu pracy zwalnianym stoczniowcom. Wartość umowy mogła sięgać prawie 50 milionów złotych. Jeszcze wczoraj prezes zarządu firmy Work Service Tomasz Szpikowski mówił, że około 300 stoczniowców ze Szczecina podpisało już z Agencją Rozwoju Przemysłu umowy, na podstawie których wezmą udział w szkoleniach organizowanych w ramach kontraktu.

Etykiety: , , , ,

17.3.09

Premier jak prokurator: Misiak nie złamał prawa, ale w PO już go nie ma...

Po kilku dniach milczenia premier zabrał głos w sprawie ostatnich artykułów prasowych na temat senatora PO Tomasza Misiaka i wicepremiera Waldemara Pawlaka z PSL. Donald Tusk nie owijał w bawełnę i jasno powiedział co sądzi o takich praktykach. Jest jednak małe ale...

No właśnie. Małe ale. Premier podczas konferencji prasowej powiedział, że przez kilka ostatnich dni sprawdzał sprawę Tomasza Misiaka i nie stwierdził złamania prawa. Dlatego nie zawiadomił prokuratury. W mało komfortowej sytuacji postawił tym samym... prokuraturę, do której dzisiaj wpłynęło zawiadomienie o przestępstwie. Złożyło je Stowarzyszenie "Stop Korupcji" - poinformowało Polskie Radio. Ciekawe jak zachowają się teraz śledczy.
No bo przecież skoro sam premier mówi, że nie było przestępstwa... Będzie to na pewno test na niezależność prokuratury, choć oczywiście nie będzie ona pewnie stawiać zarzutów na siłę by udowodnić swoją niezależność. Zobaczymy.

Zamieszanie w koalicji rozpoczęło się w ubiegłym tygodniu od artykułu Dziennika o Waldemarze Pawlaku. Można było w nim przeczytać m.in.:
"Wicepremier zbudował wokół siebie towarzysko-biznesowy układ. Zaufani Pawlaka żyją dzięki temu, że mogą uszczknąć trochę publicznego grosza. Czy to przypadek, że spółka 3i - przez ostatnich 5 lat zarządzała nią Iwona Katarzyna Grzymała, konkubina Pawlaka - buduje strażackie strony internetowe, wgrywa oprogramowanie do strażackich komputerów, a nawet prowadzi portiernię w Domu Strażaka?".

Komentowali ten artykuł niemal wszyscy. Oprócz premiera. Donald Tusk nabrał wody w usta i unikał dziennikarzy, co rzadko mu się zdarza. Tłumaczył swoje zachowanie wyjaśniając, że nie chciał zabierać głosu w obu sprawach (także Misiaka) dopóki dobrze ich nie poznał. Ma to zresztą (chyba) sens. Inni stwierdzą, że czekał na to co słupki w sondażach powiedzą.
Jednym z broniących lidera PSL był Tomasz Misiak. W TOK FM i TVN24 przekonywał, że skoro dziennikarze nie podali konkretnych kwot, jakie dzięki zleceniom strażaków zarabiali bliscy wicepremiera, to nie ma o czym mówić. Sugerował, że o nepotyzmie i konflikcie interesów można mówić dopiero od pewnej sumy w górę.

Minęło kilka dni i Gazeta Wyborcza napisała o senatorze PO. Oto fragment:
"Tomasz Misiak, senator i koordynator europarlamentarnej kampanii PO, pracował w Senacie nad stoczniową specustawą. Później firma Work Service, której jest współwłaścicielem, bez przetargu dostała lukratywne zlecenie na realizację tego, co w ustawie zapisano".
I znowu premier milczał.
Dzień po artykule Paweł Piskorski, jeden z założycieli PO pyta na swoim blogu:
"Czyżby tym razem wysokie standardy etycznie nie obowiązywały? A może wpływ na milczenie premiera ma fakt, że jednym z podwykonawców firmy senatora Misiaka jest firma należąca wcześniej do żony wicepremiera Schetyny, a obecnie do szefa klubu koszykarskiego Śląsk Wrocław z czasów kiedy jego właścicielem był obecny wicepremier?".
W mediach znowu wybucha wrzawa. Grzegorz Schetyna zamieszany w aferę? pytają niektórzy dziennikarze. Dzisiaj, już po konferencji premiera, Piskorski kontynuuje:
"Nie mam jednak wątpliwości, że został on poświęcony na ołtarzu medialnej afery i możliwości dalszych powiązań jego firmy z innymi czołowymi politykami Platformy. Dowodem tego były niezwykle nerwowe reakcje polityków PO na powiązania firmy byłego już senatora PO z firmą należącą wcześniej do żony sekretarza generalnego PO Grzegorza Schetyny".
A Zbigniew Ziobro mówi:
"Schetyna jest, niestety, taką ciemną postacią, nie chcę powiedzieć szarą eminencją, ale ciemną postacią tego rządu. To jest człowiek, o którym mówi się, że odpowiada za wszystkie takie ciemne sprawki, które są związane m.in. z nadużywaniem władzy, nadużywaniem służb specjalnych przeciwko opozycji".

No ale zostawmy Grzegorza Schetynę, a wróćmy do Tomasza Misiaka. Michał Syska na portalu DolnyŚląsk24 przypomina artykuł Trybuny sprzed czterech lat o obecnym senatorze PO.
Na ciekawy komentarz pod artykułem o Misiaku na portalu Wyborczej zwracają uwagę koledzy z blogu "Na zapleczu":
"Byłem kiedyś nawet w zarządzie krajowym KLD z racji funkcji we władzach wojewódzkich tej partii. (...) Nie napisałem jeszcze jak to zgodnie z zaleceniem władz partii fałszowaliśmy podpisy na listach wyborczych korzystając z bazy danych osobowych z Urzędu Wojewódzkiego.To było działanie na wielką skalę. I zwykłe przestępstwo. (...)".
I sugerują, że powinna zająć się tym prokuratura.

Oczywiście w czasie dyskusji na temat Waldemara Pawlaka i Tomasza Misiaka jednym z czołowych ich obrońców był Stefan Niesiołowski. Muszę przyznać, że polityk ten stracił już kompletnie kontakt z rzeczywistością. Zatracił się w nienawiści do PiS. Jego wystąpienie w niedzielnym programie TVN:"Kawa na ławę" były żenujące. Dzisiaj po konferencji Tuska i ostrych słowach wobec bohaterów obu artykułów mówił więc zakłopotany:
"To bardzo mocna decyzja. No ale co ja mogę powiedzieć. To premier jest szefem partii".
No ale postawa Stefana Niesiołowskiego to temat na osobny wpis. Moim zdaniem nie jest to już wiarygodny polityk, którego dziennikarze powinni zapraszać do dyskusji i pytać o komentarze. Świetnie to zobrazował w swoim wpisie na DolnyŚląsk24 Rybitzky.

Kończąc temat Tomasza Misiaka. Cóż było trochę zamieszania, senatora z partii wyrzucono, a raczej sam wyprzedził decyzję i złożył rezygnację. Szybko wszyscy zapomną. Większy problem jest z Waldemarem Pawlakiem. Premier tak oto skomentował doniesienia Dziennika o swoim wicepremierze:
"Uważam, że sytuacja opisana w odniesieniu do wicepremiera Pawlaka jest poza standardami, które chciałbym krzewić w życiu publicznym. Na pewno jeśli chodzi o Platformę Obywatelską uznałbym taką sytuację za naruszenie standardów".

Czy to nie wywoła zgrzytu w koalicji ze strony PSL? Sam premier zapewniał:
"Nie mamy obaj wątpliwości, że koalicja PO-PSL - nie idealna, ale optymalna - powinna dalej pracować i nie ma, w mojej ocenie, dzisiaj takich spraw między PO i PSL, które by stawiały znak zapytania nad sensem współpracy koalicyjnej".
No cóż wcześniej o tym, że PiS nie miał innego wyboru niż koalicja z LPR i Samoobroną mówił Jarosław Kaczyński.

I na koniec jeszcze rzecz, która najbardziej mnie poruszyła podczas konferencji Donalda Tuska. Wcześniej nie czytałem o tym i informacja, że prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz Waltz przyznała swoim urzędnikom 58 milionów złotych premii spowodowała, że szlag mnie trafił! To jest ta idea taniego państwa Platformy Obywatelskiej?? Dla kogo taniego?

Etykiety: , , , , , , , , , , ,

Przegląd Piosenki Aktorskiej - nie w TVP1?

Piotr Farfał - głośny ostatnio Prezes Zarządu TVP S.A. - otrzymał list, w którym organizatorzy Przeglądu Piosenki Aktorskiej pytają się dlaczego Telewizja Polska (mimo wieloletniej współpracy z PPA) rezygnuje w tym roku z rejestracji koncertu finałowego?

W liście możemy przeczytać:
W historii wieloletniej współpracy Telewizji Polskiej z PPA jeszcze nie zdarzyło się, żeby sprawa promocji młodych artystów zdobywających nagrody w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki była jakkolwiek dyskusyjna. To dzięki współpracy Telewizji Polskiej i Przeglądu Piosenki Aktorskiej na przestrzeni ponad 30 lat, Polska usłyszała o takich artystach jak: Michał Bajor, Edyta Geppert, Katarzyna Groniec, Hanna Śleszyńska, Piotr Gąsowski, Jacek Wójcicki i wielu, wielu innych. Dobrą tradycją naszej współpracy było nawet fundowanie odrębnej nagrody w konkursie przyznawanej przez Prezesa Zarządu TVP. Dzięki telewizyjnej promocji laureatów konkursu niejednokrotnie ich kariera nabierała tempa i dziś są uznanymi gwiazdami teatru i estrady.
(...)
Kierownictwo 1 Programu TVP swą decyzją wysyła do młodych adeptów sztuki aktorskiej komunikat: w czasach triumfu wskaźników oglądalności, talent show, reality show i kolorowych teleturniejów, wasza sztuka przestała stanowić wartość godną promocji w telewizji publicznej. Chyba nie taka powinna być misyjna powinność TVP.

List podpisali między innymi: Konrad Imiela (Dyrektor Artystyczny PPA) i Leszek Możdżer (przewodniczący Rady Artystycznej PPA) oraz aktorka Kinga Preis.
Jeśli zdaniem zarządu TVP Przegląd nie spełnia wymogów o misyjnym charakterze mediów publicznych, to jakie programy lub inicjatywy to czynią? Może rzeczywiście PPA wiele brakuje do choćby "gwiazd tańczących na lodzie", ale chyba nie o to chodziło Prezesowi?

Rada Etyki Mediów: bez selekcji na konferencjach prasowych

Publiczne konferencje prasowe to forma otwarta dla przedstawicieli mediów (czyli dziennikarzy:-). Jednak czasem bywa inaczej. Z niektórych konferencji reporterów się wyprasza, albo po prostu nie zaprasza. Czasem po prostu nie odpowiada się na pytania "nieodpowiednich" dziennikarzy. Z takimi i pokrewnymi praktykami postanowiła walczyć Rada Etyki Mediów. Czy skutecznie?

Apel o takiej treści został skierowany do przedstawicieli krajowych redakcji, w tym między innymi do Radia Wrocław:
Rada Etyki Mediów apeluje do dziennikarzy i mediów o solidarny bojkot osób i instytucji, które selekcjonują media, gdy organizując publiczne konferencje prasowe nie wpuszczając wszystkich dziennikarzy pragnących wziąć w nich udział (...) Jest to skandal, godzący w podstawowe prawa obywatelskie; przede wszystkim w prawo dostępu do informacji.

O takiej sytuacji pisał niedawno na 5W Leszek Budrewicz. W zasadzie - problem jest ważki, ale...
Po pierwsze: media są konkurencyjne, czy "stać" je na to aby odpuścić ważne wydarzenie tylko dlatego, że koledze/koleżance z innej redakcji odmówiono w nim udziału?
Po drugie: organizatorzy mają prawo wysłać zaproszenia tylko do tych redakcji, których obecność wydaje się im istotna. A jeśli dziennikarz przyjdzie "bez zaproszenia"? Zapewne istnieje wiele różnych "dyplomatycznych" sposobów aby uniemożliwić mu udział w wydarzeniu.
Po trzecie: czy środowisko samych dziennikarzy (poza kwestią oficjalnego stanowiska danej redakcji) jest na tyle zintegrowane, że weźmie apel REM pod uwagę?

Rada Etyki Mediów poruszyła ważny problem - bo dotyczący dostępu do informacji publicznej. Tyle, że pozostaje pytanie, czy zwykły apel o (chyba mało realny) bojkot odniesie skutek?

16.3.09

Leszek Budrewicz: Zanussiego barwy ochronne

Znany polski reżyser i scenarzysta Krzysztof Zanussi został zarejestrowany przez SB jako TW "Aktor" - ujawnia Gazeta Polska (publikacja w środowym numerze).
Reżyser zaprzecza, aby kiedykolwiek współpracował z bezpieką. Akta SB na temat Krzysztofa Zanussiego - publikuje portal Niezalezna.pl.

Zawsze był to reżyser, który dywagacje moralne ze swoich filmów godził z praktycznym cynizmem. Chciał jeździć po świecie i robił to, chwaląc się jeszcze w czasach PRL swoimi zdolnościami łączenia promocji różnych linii lotniczych.
W tak zwanych najcięższych czasach lat 80. jeździł do Moskwy na festiwal filmowy. Gdy go o to zapytałem w wywiadzie stwierdził, że ci, którzy oskarżają go o oportunizm i blokowanie młodym drogi do ekranu (były lata 90.), sami mając takie możliwości sprzedali by własną skórę za sukces.
W wielu jego filmach moralny fundamentalizm ściera się beznadziejnie z cynizmem, często w sytuacjach ostatecznych: sam Zanussi daje przeważnie zwyciężać cynikom, ale widz odnosi wrażenie, że jego sympatia jest po stronie przegrywającego dobra. Mimo to i mimo nagrody na najważniejszym polskim festiwalu filmowym za "Barwy ochronne", w odróżnieniu od Wajdy nie przyjął na siebie oczekiwanej przez publiczność roli ludowego trybuna.

W tym sensie publikacja "Gazety Polskiej" pokazuje, że przesłanie "Życia jako choroby przekazywanej drogą płciową", "Cwału", "Struktury kryształu" czy filmu "Constans" to ekranowe "łzy krokodyla". Zanussi prowadził - jeśli sądzić z tego co wiemy z publikacji "Gazety" - tak samo cyniczną grę z bezpieką, co z publicznością. W swoim zadufaniu uważał pewnie - nie on jeden przecież - że to, co opowiada, utoruje mu drogę do kariery, jednocześnie niszcząc innych w sposób umiarkowany. Zanussi niczym któryś bohater jednego z jego filmów jest na poły systemu ofiarą, na pół współwinnym. Choć jednak korzyść z jego rozmów z SB była dla niego natychmiastowa, strata, jak widać, dość w czasie odłożona.

Podobny problem pozostawili po sobie - choć w różnym stopniu - i Kapuściński i Herbert. Chcieli coś zrobić, musieli iść na kompromisy, granica między "kiwaniem" przeciwnika, a pomaganiem mu nie była narysowana na boisku jasno. Albo po prostu oni nie chcieli jej widzieć, jak wielu ich czytelników czy widzów, którzy szli na kompromis, żeby dostać przydział na niedostępną pralkę.

Wydaje się, że Zanussi, przepraszam - domniemany TW "Aktor", jedną przynajmniej stopą przekroczył - na stronę ciemności. "Wielki" krok małego człowieka, niewielki krok w historii ludzkości.
Leszek Budrewicz

Etykiety: , , , , , , , , , , ,

Wojciech Jankowski: Bush/Nixon w kinie

Dwa filmy o republikańskich prezydentach USA można sobie teraz obejrzeć w kinach: „W” Olivera Stone'a i „Frost/Nixon” Rona Howarda.

Stone od jakiegoś czasu robi filmy polityczne. W 1995 roku nakręcił film o Nixonie, w którym przedstawił prezydenta jako cwanego oszusta i łgarza. Howard polityką się dotąd nie parał, interesowało go za to dziennikarstwo, a jego „Zawód: Dziennikarz” (The Paper) jest filmem znakomicie pokazującym specyfikę tego zawodu.
Bohaterem ostatniego filmu też jest dziennikarz – tytułowy David Frost – a fabułę buduje zmaganie między nim a Nixonem w trakcie nagrywania sławnego wywiadu z byłym prezydentem. Ale tak naprawdę główną postacią jest prezydent Nixon.

Bohaterowie obydwóch filmów teraz u nas wyświetlanych nie najlepiej zapisali się w historii; obydwaj musieli rządzić w czasach dla swego kraju przełomowych i podejmować decyzje niekoniecznie popularne, często tak trudne, że nie potrafili im sprostać.

Nixon – na pewno pierwszy prezydent, który ustąpił ze stanowiska pod naciskiem oskarżeń i chyba pierwszy, który wzbudził tak silną wrogość wśród tak licznych wyborców – w filmie Howarda okazuje się politykiem wielowymiarowym, realizującym polityczny program w trudnych sytuacjach i popełniającym błędy, aż do największego: sprawy Watergate. Człowiekiem pełnym sprzeczności, postacią tragiczną, mężem stanu, który sprzeniewierzył się samemu sobie i w końcu musiał przyznać się do tego. Nie tylko przed sobą, ale i przed Amerykanami.

George W. Bush – prezydent, który zmierzyć się musiał z ofensywą światowego terroryzmu i w opinii większości Amerykanów nie podołał zadaniu – w filmie Stone'a jest zakompleksionym błaznem. Facetem, który zostaje prezydentem na złość ojcu, a rządzi w oparciu o symptomy choroby psychicznej, objawiającej się przekonaniem, że Bóg kontaktuje się z nim bezpośrednio, wyznaczając zadania i sposoby ich realizacji...

Film Howarda jest wielowymiarową artystyczną wizją polityka i jego działań. Film Stone'a jest jednowymiarową polityczną propagandą.

Propaganda polityczna uprawiana w amerykańskim filmie kierowana jest zwykle przeciw republikanom; niespecjalnie to dziwi, bo antyrepublikańskie postawy są w Hollywood powszechne.
Niekwestionowanym mistrzem tej gałęzi sztuki filmowej jest Michael Moore, a jego sztandarowe dzieło to „Fahrenheit 9.11”, w którym znać dogłębną znajomość warsztatu filmowego propagandysty i metod wypracowanych w III Rzeszy, ZSSR, NRD.

To właśnie jest najzabawniejsze: że Polska, w której przez pół wieku rozwijał się się propagandowy film fabularny i dokumentalny, dziś musi filmową propagandę polityczną importować z USA. Za komuny pod tym względem było lepiej. I to cieszy.
Wojciech Jankowski

Etykiety: , , , , , , , , , , , , ,

20 lat zmian: konferencja z lewicowym zacięciem we Wrocławiu

Do dyskusji na ten temat na 5W szykujemy się już od dawna. Tym razem temat 20. lecia przemian z jakimi mamy do czynienia od 1989 roku w ujęciu socjologów i lewicowców. Od 20 do 21 marca będzie można sprawdzić czy przeciętny Polak jest z nich zadowolony, czy trafiając na bezrobocie zatęskni za tzw. PRL-em.

Konferencję "Podziały klasowe i nierówności społeczne - refleksje społeczne 20 lat po zmianie systemowej" zaplanowano na 20-21 marca we wrocławskim Ossolineum.
Szykują się dwa dni prelekcji na temat zmian jakie nastąpiły w Polsce oraz kondycji życia społecznego z jakim mamy do czynienia na przestrzeni tych dwóch dekad.

Z listy tematów można wywnioskować, że nie będą to same pozytywne refleksje. Jedne z bardziej znanych wrocławskich filozofów Leszek Koczanowicz wygłosi odczyt "Co się z nami stało, czyli powstanie post-post-komunizmu". Z kolei Adam Leszczyński przygotował wystąpienie pod hasłem "Paradoks współczucia. Bieda i podziały klasowe w oczach dziennikarzy".
Zapowiada się ciekawie.
Jeśli inne środowiska/opcje zdecydują się na takie podsumowanie interesującym przedsięwzięciem byłaby synteza wszystkich wniosków i próba analizy. Bo raczej wspólnej konferencji nie przewidujemy:-)

Etykiety: , , , ,

13.3.09

Budrewicz: o Włodzimierzu Odojewskim i Amnesty International

Odojewski w "Odrze" nie do druku

Włodzimierz Odojewski był i jest jednym z najwybitniejszych polskich współczesnych prozaików. Pisarzem, który powtórzył drogę wielu: początek kariery literackiej w kraju, potem emigracja, powrót po 1989 do Polski, i jakieś jednak rozczarowanie nową polską rzeczywistością. Jak nie raz ostatnio bywa, okazało się, że autor pierwszej polskiej istotnej prozy na temat Katynia, moralista i niedoszły autor scenariusza do filmu Andrzej Wajdy "Katyń" - donosił. Tak, jego teczka w IPN tak wskazała.
Sam Odojewski przysłał w tej sprawie list do prestiżowego wrocławskiego miesięcznika społeczno-kulturalnego "Odra". Jeszcze nie wiemy, co jest w liście, ale redakcja po przeczytaniu postanowiła go nie drukować.

Niezależnie do mojej miłości do domniemania niewinności i obrzydzenia do byłych donosicieli myślę, że to jakaś nowa praktyka, żeby nie drukować listu w tak ważnej sprawie ważnego pisarza, który prawdopodobnie najpierw zaszkodził innym, a teraz z kolei sobie. Tyle, że "Odra" zaszkodziła wszystkim, nie publikując listu Odojewskiego.
Leszek Budrewicz

Antyamerykańska Amnestia


Zasłużona dla obrony prawa człowieka, także praw więzionych w PRL, organizacja Amnesty International zamieściła plakat namawiający do przekazania na jej działania 1 procenta podatku - zamieściła w tygodniku "Przegląd". Nie wiem - czy i na ile było to dofinansowanie tego słusznie (mimo ciekawych materiałów zagranicznych) podupadającego pisma.
Ta była tuba rządu Leszka Millera, zajmuje się w tej chwili obok tradycyjnych walki z Kościołem i apoteozy PRL także obroną szykanowanego dziś - zdaniem tygodnika - generała Jaruzelskiego.
Sam "Przegląd", który jest często wykładany za darmo, bo się nie sprzedaje, jest kontynuacją "Przeglądu Tygodniowego", jednej z bardziej konsekwentnych tub stanu wojennego stworzonych przez Jaruzelskiego. Taka wieczna tuba.
Poza tym sam plakat jest ciekawy: amerykański żołnierz mierzy na nim z pistoletu maszynowego M-16 do... trudno powiedzieć: Irakijczyka lub Afgańczyka, który osłania się tablicą z logo "Amnesty". Nie przypominam sobie, żeby na jakim którymkolwiek bilbordzie tej organizacji symbolem był na przykład żołnierz rosyjski mierzący do Czeczena, a jej chorobliwy, charakterystyczny dla zachodniej lewicy anty-amerykanizm po raz kolejny pokazuje, jak ślepe mogą być dobre intencje (to Amerykanie i Ameryka są zawsze winni, resztę da się prawie zawsze jakoś wytłumaczyć).

Organizacja nie podaje, kiedy i gdzie zrobiono zdjęcie i dlaczego ręce cywila są we krwi. Na ramieniu amerykańskiego (bo raczej nie brytyjskiego) żołnierza jest najprawdopodobniej odznaka amerykańskich jednostek spadochronowych. Jest to - najpewniej - albo 82. albo 101. amerykańska Dywizja Powietrznodesantowa, której żołnierze walczyli w czasie II wojny światowej w Normandii, pod Arnhem, a w czasie wojny koreańskiej mieli wkład w uratowaniu południa Korei przed komunistyczną okupacją.
I przykro to powiedzieć, także w kontekście takich nie dających się usprawiedliwić wydarzeń jak My Lai czy torturowanie irackich więźniów czy naruszanie integralności Panamy: tam gdzie dotarli kiedykolwiek amerykańscy żołnierze, AI może zazwyczaj działać legalnie, tam gdzie nie dotarli - przeważnie nie.
Leszek Budrewicz

Wojciech Jankowski odpowiada: to nie polskie media są słabe

To katastrofalnie niski poziom moralny Polaków sprawia, że polityk oskarżany o dowolne przestępstwa pozostaje na stanowisku. Media mogą tylko gadać. I polskie, i włoskie, i amerykańskie. Polityków zmiatają ze sceny nie słowa padające w mediach, ale reakcje wyborców. Siła – pojmowana jako zdolność zmiatania – nie jest atrybutem mediów, ale obywateli.

Polskie media gadają nie gorzej i nie ciszej od mediów w innych, wolnych krajach. Za to Polscy wyborcy wykazują znacznie większą niż obywatele innych krajów tolerancję na złodziei albo oszustów w Sejmie, Senacie, sejmikach i radach. Nie domagają się ich ustąpienia i wybierają na kolejne kadencje.

Większość Polaków nie widzi niczego złego w wykorzystywaniu stanowiska politycznego do wzbogacenia siebie oraz krewnych i znajomych. Przeciwnie, ma to za dowód roztropności i zaradności. Kiedy w rozmowach rodaków staje kwestia uczciwości polityków, kończy ją rychło retoryczne pytanie: a wy nie bralibyście, gdybyście mogli? Po postawieniu tego pytania rozmówców łączy powszechna zgoda w kwestii, że oczywiście bralibyśmy, bo przecież nie jesteśmy frajerami. Każdy brałby, więc nie dziwota, że politycy też biorą.

Dopóki tylko garstka wyborców oburza się na nieuczciwość polityków, a tłum wykpiwa ich jako naiwniaków, albo obłudników - dopóty nawet poważne i porządnie udokumentowane oskarżenia nie przeszkodzą nikomu w politycznej karierze. Mamy po prostu polityków na własną miarę.

Polskie media są silne, a nie słabe. Gdyby były słabe, już dawno przestałyby pisać o takich sprawach, jak biznesowe powiązania wokół wicepremiera Pawlaka. To przecież walenie głową w mur; z góry wiadomo było, że nic się po tej publikacji nie zdarzy. Tak, jak wcześniej po innych podobnych.

Wojciech Jankowski

Etykiety: ,

12.3.09

Słabość polskich mediów

Gdyby taki artykuł jak ten Dziennika o wicepremierze rządu pojawił się w zachodniej prasie to zmiótłby on jego głównego bohatera ze sceny politycznej. W Polsce to mało prawdopodobne. To niestety świadczy o słabości naszych mediów.

Przypomnijmy. W środę Dziennik napisał o różnych firmach powiązanych z Waldemarem Pawlakiem, liderem PSL, wicepremierem i ministrem gospodarki w rządzie Donalda Tuska: "Wicepremier zbudował wokół siebie towarzysko-biznesowy układ. Zaufani Pawlaka żyją dzięki temu, że mogą uszczknąć trochę publicznego grosza. Czy to przypadek, że spółka 3i - przez ostatnich 5 lat zarządzała nią Iwona Katarzyna Grzymała, konkubina Pawlaka - buduje strażackie strony internetowe, wgrywa oprogramowanie do strażackich komputerów, a nawet prowadzi portiernię w Domu Strażaka?".

Jeżeli przyjąć, że Dziennik przygotował ten artykuł rzetelnie (bo i nie ma podstaw by powątpiewać) to powinien on zmieść Waldemara Pawlaka ze sceny politycznej, spowodować rozwiązanie koalicji i upadek rządu. W Polsce pojawiają się pytania o właściciela Dziennika (niemiecki koncern Axel Springer) i polityczne podteksty publikacji (ze strony PO). Co ciekawe lider PSL zamiast natychmiast oddać sprawę do sądu (jeśli uważa, że gazeta napisała nieprawdę) najpierw zapowiada sprostowania. Hmm.
Przecież tego nawet nie trzeba komentować...

Etykiety: , , , , ,

Leszek Budrewicz: Czarnecki przyjemniaczek

Leszek Czarnecki, biznesmen. Ten bardzo bogaty człowiek patronuje konkursowi "Rozwijaj firmę z Leszkiem Czarneckim".
Każdy by chciał taką firmę rozwinąć! GETIN bank, Noble Bank, Open Finance, LC Corp, IPN... - to lista firm z którymi związek ma biznesmen (nie zawsze są to związki zamierzone, choć co do służb specjalnych zdania są podzielone).
W konkursie mogą brać udział studenci dzienni i wieczorowi (na stosownym plakacie nic nie ma o studentach zaocznych). Projekt własnego biznesu może dostać kasę stosowną do przedstawionych potrzeb, nie ma limitu. Miód.
Jeszcze fajniej, że wśród patronów konkursu obok Bankier.pl, Deloitte są media. A mianowicie: "Forbes", "Gazeta Wyborcza", "Newsweek" i "TVN CNBC Biznes".
Te ostatnie powinny jednak uważać.
Gdy "Rzeczpospolita" ujawniła dokumenty wskazujące, że bogacz za czasów studenckiej biedy na wrocławskiej Politechnice donosił służbom specjalnym PRL (jedni go po tej informacji bronili, drudzy ganili), ten cały Czarnecki wyprosił potem przedstawicieli "Rzepy" podczas konferencji jakiejś tam.
Uważajcie więc, potencjalni zwycięzcy, tudzież patroni!
Czarnecki nie tylko nie poleciał na księżyc z Martyną Wojciechowską. On też może Was wyprosić z każdego miejsca:-)
Ponoć trzy kategorie ludzi mogą powiedzieć wszystko: bogacze, żebracy i starcy. Jako żebrak i starzec - potwierdzam, patrząc na bogatego.
Leszek Budrewicz

11.3.09

Jade Goody: życie i śmierć celebrytki


Jade Goody (lat 27.) to taka bardziej spektakularna wersja Joli Rutowicz. Do ostatniego weekendu nie wiedziałam kto to jest i szczerze mówiąc - dobrze. Była uczestniczka brytyjskiego "Big Brothera", gwiazda mediów, średnio piękna, piersiasta, niewykształcona z kiepskim zapleczem społecznym (rodzice narkomani). "Mistrzyni", która mówi: Mona Lisę namalował Pistachio, tania prowokatorka: za jej rasistowskie uwagi wobec Hindusów oficjalnie przepraszał brytyjski premier (takie numery to się naszym celebrytom nawet nie śniły).

Teraz Goody umiera na raka szyjki macicy - i chce sprzedać mediom dokumentację swojej śmierci za grube pieniądze. Tłumaczy, że musi zadbać o przyszłość swoich dzieci (Jade ma dwóch synów). Na Wyspach media oszalały na punkcie Goody - wszędzie jej pełno. Zajawki ekskluzywnego wywiadu i sesji zdjęciowej dla magazynu OK! - to materiał reklamowy, który znalazł się w spotach telewizyjnych... nawet w angielskiej MTV. Jade Goody "szaleje" także w blogosferze, sporo tego.

Historia Jade Goody to ostatnimi czasy dość popularny scenariusz. Oto prosta dziewczyna po przejściach trafia do słynnego programu. Jest trochę zwariowana, czasem głupia, bezpruderyjna, wygadana, a kiedy trzeba rozkleja się emocjonalnie. Żadna lodowata piękność, ale też nie skończony "pasztet". I co najważniejsze: przed kamerami i w błysku fleszy jest w stanie zrobić wszystko. Zaczyna się Goody-mania. Książki, własna linia perfum, stała obecność w mediach. W końcu choroba - rak (również na wizji), decyzja o przyjęciu chrztu - relacja za pieniądze. Wszystko dla zysku. Wcześniej (przed chorobą) media często drwią z Jade, teraz "wspierają swoją bohaterkę", bo przecież umiera, zwykli ludzie piszą listy poparcia - wszak to matka, która zbiera pieniądze dla swoich dzieci.

Fenomen celebrytki tłumaczy się tym, że skoro zawdzięcza wszystko mediom i łatwości z jaką obnażała do tej pory swoje emocje, to w konsekwencji należy się jej "prawo do śmierci przed kamerami". Czy skorzystają na tym ludzie cierpiący z powodu chorób nowotworowych? Nie. Bo w tym całym zgiełku nikt się nie zastanawia nad leczeniem raka, nad zapobieganiem, nad poszukiwaniem nowych sposobów leczenia, nikt nie rozważa kwestii śmierci jako nieuchronności naszego istnienia. Właściwie jest tylko jeden nadrzędny temat: ile zarobi, ile jeszcze można pokazać i w jaki sposób zadrwi ze śmierci.
Przypadek Jade Goody nie byłby tak medialny gdyby nie młodość bohaterki, lifestylowe zdobycze, celebryckie zagrania. Dla odmiany: stara, brzydka, schorowana osoba, która w obliczu śmierci przeżyłaby duchową odnowę nie wzbudziłaby żadnego zainteresowania, może nawet naraziłaby się na śmieszność i kąśliwe uwagi. Tymczasem, religijny zryw Jade, podyktowany majątkowymi korzyściami oraz prostą rachubą "a, tak na wszelki wypadek nie zaszkodzi jakby okazało się, że Bóg istnieje", wzbudził zrozumienie i akceptację.

Ten wielki medialny event z udziałem Jade Goody to taka spauperyzowana wariacja tezy Andy Warhola o 15 minutach sławy dla każdego i sztuki spod znaku Tracey Emin. Tylko kto w tym wypadku jest "autorem", a kto "obiektem" sztuki?

Zapewne niebawem dojdzie do tej "transakcji roku" i jakaś stacja stanie się właścicielem praw do ekskluzywnej śmierci brytyjskiej celebrytki. Na pogrzebie stawią się tłumy. Ukaże się zapewne książka, a następnie ktoś zrobi film. Po latach będzie można jeszcze zarobić na dzieciach, które jako nastolatki albo dorośli mężczyźni będą mogli opowiadać o "nieznanych kulisach" albo po prostu o swoich emocjach i dalszych losach. O ile wówczas będzie ktoś jeszcze chciał pamiętać o nieżyjącej już gwieździe. Ciekawi jeszcze inna kwestia - czy jakiś rzutki projektant wypuści w końcu koszulki z napisem: Nie płakałem po Jade Goody. Można z tego jeszcze wycisnąć sporo funtów.

* Na zdjęciu Jade Goody ze swoim świeżo poślubionym partnerem (Jack Tweed).

Leszek Budrewicz: "Wyborcza" niedowidzi tybetańskiej akcji

Wrocław był wczoraj tym miastem, w którym dzięki refleksowi prezydenta Rafała Dutkiewicza przed Ratuszem zawisła flaga niepodległego Tybetu. Wieczorem w klubie "Kalaczakra" nie można było wcisnąć szpilki na wieczorze poświęconym rocznicy tybetańskiego powstania mimo, że składał się z politycznego wykładu i dokumentalnego filmu. Organizacje protybetańskie zorganizowały akcje w całym mieście.

Redaktor Agata Saraczyńska nic z tego nie zrozumiała i napisała, że zrobiło jej się wstyd za... no właśnie: może wstyd jest być dziennikarką "Gazety", która wywiesza wielką tybetańską flagę i nie robi czynnie w sprawie Tybetu nic, poza publikacjami.
Sama Agata była jedną z animatorek Wielkiej Pomarańczowej Alternatywy. Teraz woli opisywać świat. Ale - idąc śladem klasyków - są sytuacje w których dziennikarze nie powinni tylko świat opisywać, powinni spróbować go trochę zmienić.
Dziennikarze "Gazety" tak często zadzierają nosa, że mogliby zauważyć, że miasto wywiesiło tybetańską flagę, a sama Agata mogłaby ruszyć tyłek i coś zrobić czynnie, zamiast się - jak napisała - wstydzić za ... no nie wiem, w dodatku biernie.
Leszek Budrewicz

Etykiety: , , , , ,

10.3.09

Tropił pedofilów w sieci, a teraz sam ma kłopoty...

Krzysztofa D. zna prawie cała Polska. Po pracy wrocławski motorniczy w internecie tropi pedofilów. Teraz sam ma problemy. Za znieważenie Roma został oskarżony. Dziś rozpoczął się jego proces.

O Krzysztofie D. stało się głośno trzy lata temu. Napisało o nim kilka gazet, pokazała materiał telewizja. Oto fragment artykułu z Nowego Dnia autorstwa Marzeny Kasperskiej:
"Krzysiek zawodowo jeździ po Wrocławiu tramwajem, najczęściej czwórką lub dziesiątką, a po pracy tropi w internecie pedofilów. Dzięki niemu policja zatrzymała kilku z nich. - Robię to, bo dziecko uważam za świętość. Trzeba mu zapewnić spokojne dorastanie i zrobić wszystko, by wyeliminować tych dziwolągów - mówi. Sława motorniczego śledczego sięgnęła już Japonii - jedna z tamtejszych telewizji właśnie nakręciła o nim program".

Ale Krzysztof D. zajął się nie tylko pedofilami, ale i zaczął tropić ludzi, którzy naśmiewali się z prezydenta. A dokładnie jednym. Doniósł na emeryta z Elbląga, który przesłał mu e-mailem obrazek kaczki z napisem: "A teraz kochani wyborcy... pocałujcie nas w kupry!". Tak mówił o tym Gazecie Wyborczej:
"Ostrzegałem Aleksandra, że nie powinien tych rysunków rozsyłać, tylko zgłosić się z nimi do prokuratury. Są granice żartu, których nie można przekraczać. Chodzi o głowę państwa. Czuję się Polakiem i dlatego zawiadomiłem policję".

Po tym wydarzeniu pojawiły się pod adresem tramwajarza pogróżki. Jego osoba wzbudzała bardzo wielkie emocje na serwisie poltalk, tu znajdziecie fragment jednej z rozmów z jego udziałem. Ostrzegam bardzo wulgarnej.

Ostatecznie działalność pana Krzysztofa w internecie skończyła się dla niego kłopotami. Na wspomnianym serwisie poltalk miał obrazić jednego ze swoich rozmówców narodowości romskiej. Podobno nawet groził mu śmiercią. Ale jak zaznacza w tzw. prywatnym pokoju. Ktoś z kolei inny miał wrzucić zapis rozmowy na Youtube. Tramwajarz dzisiaj mówił Radiu Wrocław, że został sprowokowany. Rom miał obrażać jego zmarłą matkę i polskiego prezydenta. Dlatego miały puścić mu nerwy. Zawiadomienie o przestępstwie złożyła pełnomocnik wojewody dolnośląskiego do spraw mniejszości oraz prezes Stowarzyszenia Romów Polskich. Ostatecznie Krzysztof D. został oskarżony o publiczne naruszenia praw i wolności obywatelskich (art. 257 kk i inne). Dzisiaj przesłuchano oskarżonego i byłą pełnomocnik. Sąd powoła teraz biegłego, który oceni, kto wrzucił nagranie do sieci. Kolejna rozprawa na początku kwietnia.


Etykiety: , , , , , , , , ,

Zródło: blog

Dobry zwyczaj "nowej świeckiej tradycji" powoływania się na blogi jako źródła informacji powoli przebija się do świadomości "wielkich mediów":-)
Tym bardziej cieszy, że spotkało to "naszego" Pinia, na którego blog opisujący "perypetie i wybryki" związane z korupcją w polskim futbolu, powołał się serwis TVN24, a Roman Kołtoń w swoim felietonie w Interia.pl uznał "Pankowe publikacje" za jedne z najbardziej rzetelnych.
I co Pinio? Opłaciły się te "dyżury" pod prokuraturą:-) Życzymy powodzenia!

9.3.09

Wojciech Jankowski: hurma jako forma

Witamy nowego felietonistę na pokładzie 5Władzy. Wojciech Jankowski (bo o nim mowa:-) w każdy poniedziałek (przynajmniej takie jest nasze blogerskie założenie) będzie publikował na sieciowych łamach "Piątki" swój felieton.
Życzymy powodzenia:-)

Hurma jako forma
Słownik PWN-u słowo „hurma” objaśnia jako „bardzo dużą liczbę ludzi”. Nie jest to wyjaśnienie najtrafniejsze. Żeby bardzo duża liczba ludzi stała się hurmą, muszą oni coś robić razem albo przynajmniej to samo równocześnie i obok siebie. I wcale tak bardzo dużo ludzi wtedy być nie musi.
Mogą na przykład dokądś iść nie w kolumnach, szeregach czy rzędach a hurmą właśnie. Nie tylko iść albo biec, ale też robić różnie rzeczy, prawie wszystko, a może nawet wszystko, bo można hurmą kopać doły, zdobywać zamki, a nawet budować domy.
Tyle że wymaga to znacznie więcej czasu i energii niż robienie tego samego w sposób nieco bardziej uporządkowany, bo w hurmie każdy działa jak umie, niektóre rzeczy robi kilka osób, choć wystarczyłaby jedna, innych za to nie czyni nikt. No i efekty działania hurmą są zwykle marne. Im bardziej skomplikowany ma być rezultat – dodam – tym gorsze.
Hurma jednak trzyma się mocno, bo jest nie tylko naturalna i odwieczna, ale też – paradoksalnie – wygodna. Zawsze można odpowiedzialnością za nienajlepszy efekt obarczyć innych, a sobie w hurmie znaleźć wygodne gniazdko.
Historia naszej – a może każdej – cywilizacji to mozolne odchodzenie od hurmy ku bardziej wyrafinowanym formom organizacyjnym zbiorowego działania. Ślady jej znaleźć można jednak wciąż jeszcze, i to w miejscach zupełnie nieoczekiwanych. Na przykład w polskim sądownictwie.
W marcu, kwietniu, maju i czerwcu trwać mają rozpoczęte w lutym protesty w sądach. Sędziów, co protestują wzburza głównie to, że od kwietnia ponad 1500 asesorów nie będzie już mogło orzekać, więc na nich spadnie więcej roboty. Terminy rozpraw – wołają sędziowie – już teraz skandaliczne, jeszcze się wydłużą.
Mieliby rację, gdyby nie jeden drobiazg. W polskich sądach mniej więcej jedna trzecia czasu rozpraw jest efektywnie wykorzystywana. Pozostały czas jest marnowany. Przez pozostałości hurmy albo, jak kto woli, przez brak nieco bardziej wyrafinowanej formy organizacji.
Na rozprawie świadkowie albo oskarżeni coś mówią, a sędzia przerywając im co parę zdań dyktuje protokolantce streszczenie tego, co powiedzieli. Ta zapisuje mozolnie stukając w klawisze, inni słuchają, choć już raz to słyszeli. Co jakiś czas – wcale nie rzadko – świadek albo oskarżony zauważa, że sędziowskie streszczenie nie oddaje sensu jego wypowiedzi, więc zgłasza to i dyktuje protokolantce swoją wersję. W rezultacie zapisanie słów wypowiadanych w trzy minuty trwa minut dziesięć. Te dodatkowe minuty to marnowany czas, sumujący się w tygodnie, miesiące i lata opóźnień.
Gdyby protokolantki mozolnie dziobiące klawisze zastąpione zostały przez stenotypistki notujące w tempie mówienia, tracony czas można byłoby odzyskać. Z drugiej jednak strony, gdyby protokolantki musiały nauczyć się stenografii dopiero wznieciłyby protesty. Nie mówiąc o tym, że posady protokolantek przestałyby służyć za poczekalnię dla krewnych i znajomych szukających lepszej pracy, co nikomu w sądownictwie nie odpowiadałoby.
No i sama zmiana utartej procedury wymagałaby porzucenia rutyny hurmy na rzecz bardzie złożonej formy organizacyjnej, w której każdy robi, co do niego należy: sędzia słucha i waży argumenty, a protokolant(ka) zapisuje słowa.
Dobrze się stanie, jeśli rząd się nie ugnie i 1500 asesorów straci jednak prawo do sądzenia. Asesorowie przecież pozdają egzaminy sędziowskie i wrócą na sale rozpraw. Ale zanim to się stanie, coś z tymi opóźnieniami będzie trzeba zrobić, więc może i w sądownictwie wprowadzona zostanie jakaś cywilizowana forma organizacyjna rozpraw.
Wojciech Jankowski

* Wojciech Jankowski (w skrócie) magister polonistyki, dziennikarz i publicysta związany do 1989 roku z prasą niezależną, następnie redaktor w miesięczniku Replika, dziennikarz Gazety Wyborczej i sekretarz redakcji Regionalnego Tygodnika Informacyjnego oraz reporter Słowa Polskiego, potem Słowa Polskiego Gazety Wrocławskiej, a następnie w miesięczniku politycznym Opcja na Prawo.